patrz również: powstańcy
Nazywam się Stanisław Potempski, urodziłem się 14
stycznia 1921 roku w Warszawie, ukończyłem Gimnazjum Państwowe imienia
Stanisława Staszica w 1938 roku, od razu zdałem egzamin na Politechnikę na
Wydział Elektryczny i poszedłem ochotniczo do wojska, żeby odsłużyć najpierw
wojsko, a potem studiować i dostałem się do Szkoły Podchorążych Rezerwy
Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, to był rok 1938/39.
W 1939, już po ukończeniu Szkoły Podchorążych dostałem przydział do Ósmego PAL-u
w Płocku, czyli do Pułku Artylerii Lekkiej i tak się złożyło... byłem raczej
pacyfistą i mnie to wojsko nie bardzo odpowiadało, a ponieważ dolegał mi
wyrostek robaczkowy i miałem jego ataki już wcześniej, jakoś tak zacząłem sobie
przyciskać tą kiszkę, że lekarz wojskowy w Płocku stwierdził: „O, to trzeba iść
na operację, bo jest zapalenie wyrostka robaczkowego.” I przysłano mnie do
szpitala w Warszawie, nie pamiętam, jak się wtedy MON-owski szpital nazywał, na
Nowowiejskiej, nadal jest wielki szpital i dosłownie 24 sierpnia byłem już
przygotowany do operacji. Operacja miała być następnego dnia, 25 sierpnia, ale
to się tak złożyło, że 25 [sierpnia]... może datę mylę, 25 czy 26, była pierwsza
mobilizacja i ten lekarz mówi: „O, mamy mobilizację, będzie wojna, to bierzemy
podchorążego na operację trzy tygodnie i będzie mógł walczyć”. Mówię: „O nie,
jeżeli jest mobilizacja, to ja żadną operację nie, tylko wracam do pułku...”
dlatego, że wiedziałem, że to jest trochę ta moja choroba sztucznie wywołana, bo
miałem dosyć wojska i myślałem sobie, że jak mnie ta operacja czeka, to lepiej
ją sobie załatwię od razu w czasie wojska.
Oczywiście zwolnili, jak pan podchorąży chce, to dobrze, i jak wróciłem do
Płocka to już się okazało, że wojsko, ten Ósmy mój PAL był w drodze na pozycje
wyjściowe, ale jakoś ten pułk dogoniłem i dostałem funkcję podoficera
łącznikowego baterii, to taki, który na punkcie dowodzenia pełni funkcje
łącznikowe. W tym stanie brałem udział w bitwie pod Mławą, a później cały pułk i
całe wojsko cofało się do Modlina i objęliśmy pozycje w obronie Modlina. Tak, że
w 1939 roku brałem udział w obronie Modlina i co ciekawe, że Modlin kapitulował
na warunkach... Dostaliśmy warunki honorowe, do tego stopnia, mało kto o tym
wie, że zabrano nas do obozu jenieckiego w Działdowie, ale od razu było wiadomo,
że po sprawdzeniu, czy ktoś nie jest jakimś przestępcą, zostajemy zwalniani z
adnotacją, że wolno nam zachować broń białą. Tak, że dostałem pismo, że jestem
zwalniany z honorowej niewoli i dostałem bagnet i przywiozłem go ze sobą do
Warszawy. To była heca, bo ten bagnet położyłem na jakimś blacie z tym
zaświadczeniem, żeby Niemcy widzieli, że zostałem legalnie zwolniony i mam prawo
ten bagnet [mieć], bo dla podchorążych bagnet był białą bronią.
Te piękne czasy zaraz się skończyły, że się wydawało, że to jest jeszcze jakaś
wojna honorowa. Oczywiście Niemcy nakazali wszystkim, nie pamiętam, zdaje się,
że oficerom, zgłosić się któregoś lutego chyba 1940 roku na dworzec i że idą do
niewoli jako oficerowie. Myślę sobie, że do niewoli, to jeszcze mam czas,
oczywiście się nie zgłosiłem i od razu w 1940 na jesieni, gdzieś chyba w
listopadzie, kolega mnie wprowadził, dostałem namiar na Stronnictwo Narodowe,
tak się nazywało, przedwojenne, myśmy chcieli być w konspiracji i działać. To
było tak, że kto się pierwszy trafił, do tego związku się człowiek zapisywał.
Ten kolega nas wprowadził do Stronnictwa Narodowego, o czym myśmy jeszcze nie
wiedzieli, że to jest Stronnictwo Narodowe. Najpierw, okazuje się, że jest
zebranie, taką piątkę, którą on zwerbował, mnie i paru kolegów, takie pierwsze
zebranie, na którym od razu składa się przysięgę, że zachowa się w tajemnicy to,
co dotyczy Stronnictwa Narodowego. Później następuje szkolenie trzymiesięczne,
właściwie szkolenie nie wojskowe, tylko polityczne. I ciekawe, że po tym
politycznym szkoleniu, po tych trzech miesiącach składa się następne
przyrzeczenie, właściwie rotę przysięgi, i tą rotą już się zobowiązuje do pracy
w tej organizacji i z wszelkimi konsekwencjami, życie poświęcić. I ciekawe, że
jeden z naszych kolegów, bo to wszyscy byli koledzy ze szkoły, harcerze, do
drużyny harcerskiej należeliśmy, jeden się nie zdecydował, bo mu Stronnictwo
Narodowe nie odpowiadało, jego ojciec był działaczem Stronnictwa Ludowego i jak
po tych trzech miesiącach się zorientował, że to jest Stronnictwo Narodowe, to
się wycofał, to znaczy tylko złożył tę pierwszą przysięgę o zachowaniu
tajemnicy. On później brał udział w Powstaniu w „Baszcie” na Mokotowie. Myśmy w
pięciu pozostali, dostaliśmy swoje przydziały i numery ewidencyjne, to był
bardzo dobry pomysł, nie żaden pseudonim, tylko numery. Wiadomo, numer jest
niepowtarzalny, jak dostałem numer 1069, to drugiego takiego nie było, koledzy
byli na przykład 1068 czy 1080 czy inne...
Jak już pozostaliśmy od 1940 roku w tej organizacji, to w lutym 1942 już zostało
podpisane wstąpienie naszej [organizacji], to się nazywało Narodowa Organizacja
Wojskowa. Stronnictwo Narodowe to było polityczne, swoją drogą, a ono stworzyło
Narodową Organizację Wojskową, która właściwie była najliczniejszym udziałowcem
Armii Krajowej. Inne, które też przyłączyły się do Armii Krajowej, która
powstała w 1942 roku, w lutym chyba, myśmy też przystąpili i odtąd byliśmy Armią
Krajową.
Ponieważ byłem już podchorążym przedwojennym, to dostałem awans na ogniomistrza.
W 1943 roku zostałem mianowany podporucznikiem, zostało to zresztą zweryfikowane
po wojnie i zgodnie z tym, że byłem fachowcem, to otrzymywałem odpowiednie
zadanie. W Stronnictwie byłem, zdaje się, zastępcą na Żoliborz, bo to głównie
nasza organizacja miała [zadania] na Żoliborzu, więc może dlatego zostałem
zastępcą, a pod koniec, w 1943 roku, jak został aresztowany dowódca szkoły
podoficerskiej, to objąłem jego funkcję i byłem dowódcą szkoły podoficerskiej do
wybuchu Powstania.
Do Powstania myśmy szli bez przekonania, może nie wszyscy, ale ja właśnie byłem
pacyfistą, nie wierzyłem w skuteczność Powstania...
W czasie okupacji studiowałem, oczywiście poza pracą konspiracyjną, pracowałem
jako rikszarz, jako drwal... różnych funkcji się imałem. Później zacząłem
pracować w Elektrowni Warszawskiej na Wybrzeżu Kościuszkowskim, gdzie teraz się
mieści, żarówki stemplowałem i jednocześnie zacząłem w 1942 roku studia. Niemcy
otworzyli Państwową Wyższą Szkołę Techniczną – PWST [...]. To właściwie była
tajna Politechnika, dlatego, że wykładowcami byli wszyscy przedwojenni
profesorowie czy wykładowcy z Politechniki Warszawskiej i starali się nam jak
najwięcej [przekazać] w tym okresie, czyli od 1942 roku, do Powstania. Myśmy
przez te dwa lata przerobili bardzo dużo materiału. [Ta szkoła] była dwuletnia,
tak że już 30 lipca, siedziałem sobie i pisałem pracę dyplomową z maszyn.
Przychodzi łącznik, czy on przyszedł pierwszego [sierpnia], już nie pamiętam,
mówi: „O trzeciej macie być na Długiej 7, bo o piątej Powstanie.” Jak się
zobowiązałem, to idę do tego Powstania. Akurat na Żoliborzu wybuchło wcześniej
już, koło drugiej były jakieś strzały, było jakieś nieporozumienie zbrojne, ale
jeszcze udało się tam przejechać. Stawiłem się na Długiej. Bractwo było
właściwie nieuzbrojone, prawie wcale broni nie mieliśmy i szczerze mówiąc,
Stronnictwo Narodowe nie były o przekonane do słuszności Powstania, w tym
momencie. I nasz dowódca zdecydował, że ci co nie mają broni i chcą zostać,
pozostają na Starym Mieście, reszta, która chce nadal walczyć próbujemy się
przedostać do Puszczy Kampinoskiej i stamtąd po dozbrojeniu się, ewentualnie
wracać do Warszawy. W nocy szliśmy. Doszliśmy do... pamiętam tylko nazwę,
kaplicy Halpertów, na cmentarz ewangelicki, przez Powązki jakoś przeszliśmy.
Deszcz lał straszny, mokro, my wszyscy zmoczeni, ciemno, środek nocy, byłem
harcerzem, żadnej wódki nigdy dotychczas nie piłem... Byłem adiutantem batalionu
„Antoni”, Brockhausen to był dowódca tego batalionu, zawodowy major. Oczywiście
miałem już jakąś szarżę... ci młodsi ode mnie, skombinowali gdzieś [alkohol] i
mówią: „Panie podchorąży, tu jest, niech pan wypije, bo trzeba troszkę, żeby się
rozgrzać...” Wziąłem butelkę, to się okazało, że to jest czysty spirytus, to
było moje pierwsze takie ostudzenie. Następnego dnia, jakoś się rozstawiliśmy na
cmentarzu i dowódca wyznaczył patrol, który ma stwierdzić, czy będzie możliwość
przedostania się przez Górczewską poza miasto do tej Puszczy Kampinoskiej.
Niestety, to się zakończyło bardzo tragicznie, bo dowódcą tego plutonu, był
kolega Juliusz Chomicz, miał numer 1046, który nas wprowadził do NOW, on
prowadził ten oddział i to się skończyło tragicznie, bo chłopcy byli w ogóle nie
obeznani, on by podchorążym piechoty, on się orientował co i jak, ale ci chłopcy
broń dostali, ale nie dużo, ale nie przeszkoleni... To było okropne, bo ośmiu
czy dziewięciu... nie pamiętam, zginęło. Wystawiliśmy taką tablicę na
Górczewskiej 45, jest tablica pamiątkowa, że tylu zginęło od razu 2 sierpnia,
czyli drugiego dnia Powstania. Kilku się uratowało, jednemu udało się jakoś
przedostać, myśleliśmy, że zginął, a on dopiero po wojnie, że on jakoś przeszedł
pod torami nad Górczewską, i dostał się chyba do Kampinosu... już dokładnie nie
wiem, w każdym razie był zagranicą, dopiero po wojnie się zgłosił do nas. Wielu
jednak zginęło. Pierwsze zrzuty otrzymaliśmy, bo właśnie w tym rejonie
dostaliśmy pierwsze zrzuty z Anglii, nie z Brindisi. Ale niewiele tego
uzbrojenia, było kilka takich... „piaty”, to znaczy te z ręki można było
strzelać skutecznie do czołgów.
Po tym strasznym [zdarzeniu], dla nas okropnym, że tylu naszych kolegów zaraz
pierwszego dnia, dla nas to był pierwszy dzień walki przecież, noc się nie
liczy, zginęło, ale obsadziliśmy ten cmentarz i do 6 sierpnia broniliśmy.
Oczywiście Niemcy, wiadomo, że całą Wolę właściwie zmasakrowali, ludzi
rozstrzeliwali, właściwie [ludność] cywilną i nie cywilną, ten szpital na
Górczewskiej, na Płockiej, tak samo, tam jeden z naszych też zginął.
Pan to widział, rzeź Woli?
Nie widziałem, bo byłem na stanowisku na cmentarzu. Coś trochę się strzelało...
ale w ogóle trudno to określić, do nas strzelali, myśmy strzelali.
6 [sierpnia] przyszedł rozkaz: „Wycofujemy się na Stare Miasto”, tośmy zgodnie z
tym rozkazem wycofali się na Stare Miasto, z powrotem na tą Długą 7 czy 5, do
swojego oddziału. I wtedy baon „Antoni” został wcielony do baonu „Gustaw”,
dlatego, że ponieśliśmy [straty], bo to nie tylko tych dziewięciu, którzy
zginęli na Górczewskiej, ale były jeszcze inne straty, baon był prawie nie za
bardzo uzbrojony i został włączony 8 czy 10 sierpnia do baonu „Gustaw”. Wtedy
już przestałem być adiutantem w baonie „Antoni”, zostałem dowódcą plutonu w
kompanii „Aniela”, trzy kompanie, może więcej kompanii było... już nie pamiętam,
tworzyły batalion „Gustaw”. [...] Batalion „Gustaw”, NOW znaczy, walczył na
Starym Mieście, a drugi batalion NOW, czyli Narodowej Organizacji Wojskowej
walczył od samego początku, na Śródmieściu. [...]
Stare Miasto, to wszyscy wiedzą, to były bardzo ciężkie przeżycia, i te
bombardowania, właściwie palenie budynków, to się ratowało te budynki z
płomieni, później doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu ratować z płomieni, bo
[nadlatywały] następne „szafy”, tak żeśmy nazywali te gwiżdżące pociski ogromne
i zapalające jakieś fosforowe. Całe życie przeniosło się do piwnic, do suteren,
ale oddziały były wysyłane na obronę barykad na Miodową na Śmiałą... nie
pamiętam nazw, na Starym Mieście. [...]
Czy może pan opowiedzieć do końca
przebieg walki, pana udział w Powstaniu?
Na Starym Mieście z jakimś oddziałem szliśmy na
pomoc do Katedry, ale prowadził nas ktoś, kto znał [drogę], szliśmy piwnicami,
to było tak gorąco, że właściwie nie można było wytrzymać, bo to wszystko
spalone, popiół... Okazało się, że nie byliśmy tam już potrzebni, to taki jeden
wypad.
Potem byłem lekko ranny, śmiesznie, od granatu, ale z tyłu, to mnie ogromnie
wstydziło, bo wyglądało tak jakbym uciekał, a ja wcale nie uciekałem, leżałem
przy stanowisku i granat upadł z tyłu i mnie dziabnął, ale okazało się, że
niegroźnie. Wobec tego zostałem wyznaczony na prowadzenie pierwszego z naszej
grupy oddziału rannych do Śródmieścia, kanałami wyszliśmy, dokładnie chyba 29
sierpnia, to była pierwsza grupa prowadzona przez łączniczkę, z Placu
Krasińskich, szliśmy, ranni, ale tacy ranni, którzy mogli iść, przez Miodową,
później Krakowskim Przedmieściem, tam już wszystko Niemcy, było słychać,
puszczali jakieś granaty, ale to jeszcze nie było tak [źle], później, w
następnych dniach było gorzej, myśmy nie mieli tak źle.
Po kilku godzinach marszu dochodzimy do Wareckiej, łączniczka doprowadza nas i
mówi: „Tu wychodzimy.” Ale właz zamknięty, nie można wyjść. Ona mówi: „Czyżby to
już Niemcy zajęli? Niemożliwe. Dlaczego właz zamknięty?” Co było robić, trzeba
spróbować po tych szczeblach, co tam są, podsunąłem się pod samą górę i próbuję
ten właz podnieść i jakoś mi się udało, uchyliłem go. Potem tłumaczyli, dlaczego
[był zamknięty], bo był nalot i bali się, że bomba spadnie na ten właz i dlatego
właz zakryli, nie wiedzieli, że wtedy przyjdziemy, sprawa się wyjaśniła.
Później, ponieważ byłem lekko ranny, więc [poszedłem] do szpitala, odezwała się
z powrotem ślepa kiszka, tak, że właściwie już we wrześniu nie brałem udziału w
Powstaniu. Wyszedłem z cywilami, 3 października, do Pruszkowa, do tego obozu w
Pruszkowie jako cywil.
Proszę opowiedzieć o swoim
dzieciństwie, o rodzinie, o domu rodzinnym, w jakim środowisku pan się
wychowywał, czy do jakichś organizacji młodzieżowych pan należał?
Mój ojciec był elektrykiem, wykładowcą na Politechnice Warszawskiej od 1921
roku, do śmierci do 1936 roku wykładał lampy elektryczne, prostowniki,
akumulatory.
Oczywiście do harcerstwa należałem, w XVI WDH, to była jedna z najlepszych,
przodujących drużyn harcerskich i właśnie z tej drużyny prawie wszyscy przeszli
do NOW, do Organizacji Wojskowej Stronnictwa Narodowego. Jeszcze się polityką
żadną nie interesowałem tylko harcerstwem. To przed wojną.
Miałem dwie siostry starsze ode mnie i jednego starszego brata, który zmarł po
kilku miesiącach życia. Mieszkaliśmy na ulicy Nowowiejskiej, wtedy się tak
nazywała, a później przenieśliśmy się na Mokotowską 16.
Jak już nie brałem udziału w walce, we wrześniu, to wróciłem do tego mieszkania,
ojciec już nie żył, tylko matka żyła, i była jedna moja siostra... i druga chyba
też nawet była. Siostra młodsza miała złamaną rękę w czasie walk, bo też brała
oczywiście udział w Powstaniu. Jak to się stało... dokładnie nie pamiętam. Ona
chyba dopiero się z matką spotkała gdzieś w Krakowie, bo matka się ewakuowała
przez Pruszków, a ja też przez Pruszków...
Też taka śmiesznostka, w czasie okupacji matka, żeby jakoś zarobić na dom (ja
mało zarabiałem, siostra starsza była już zamężna, miała dzieci, mieszkała gdzie
indziej, a młodsza, Stefania [nie pracowała]), zdecydowały założyć klub
brydżowy. I od 1940 roku w naszym mieszkaniu był klub brydżowy, to znaczy
przychodzili goście we wtorki i piątki i grywali sobie w brydża, siostra
zajmowała się trochę bufetem. Raz przeżyliśmy... gestapo przyszło, od frontu,
(bo były drzwi od przodu i od tyłu) i wtedy rewizja, bo oświetlony dom – po co?
Dlaczego?, ktoś doniósł, na pewno, i co tu się dzieje? Moja siostra bardzo
przytomnie powiedziała gestapowcom, że to jest rocznica jej ślubu, a ponieważ
męża nie ma, to zaprosiła gości i jesteśmy tutaj. Na szczęście nikt [nie
ucierpiał], chociaż ludzie mieli gazetki, a ja idiotycznie, jak można było, to
już 1941 rok był, w wojskowych butach, w bryczesach... przecież zupełnie
śmieszne... [W kieszeni] zawsze sobie nosiłem papier higieniczny, na wszelki
wypadek i pamiętam, jak mnie ten obmacywał, z jakim zadowoleniem łapie [za
kieszeń], wyciąga, myślał, że tajna prasa... Ale jakoś to się udało, że nic nie
znaleźli i wycofali się, niczym to się skończyło. Przez parę tygodni czy
miesięcy nawet, żadnego klubu nie było, ale później trzeba było żyć, ludzie
jakoś się oswoili z tym, że jest okupacja, z powrotem grali w brydża, w pokera,
przychodzili lekarze, to już czasem na całą noc, bo przecież była godzina
policyjna, to jak przychodzili to całą noc [siedzieli].
Rezultat tego był taki, że jak wybuchło Powstanie, to akurat we wtorek, było
pełno brydżystów i część rozeszła się do domów, bo może nie brali udziału
bezpośrednio, nie wiedzieli o Powstaniu, a część spoza Warszawy, przyjeżdżali z
Milanówka czy, już nie pamiętam, z Leśnej Podkowy, nie miało gdzie pójść, to
zostali i grali dalej w brydża, na trzecim piętrze, póki było dosyć spokojnie na
Śródmieściu. Dopiero jak Sowieci zaczęli 15 września jakąś akcję i wiem, że
jeden pocisk wyrżnął akurat w okno, to już ich to zupełnie wystraszyło i
wszystko się przeniosło do piwnicy.
Jeszcze pamiętam, że chodziłem do Haberbuscha i Schiele[go], na Grzybowskiej...
już nie potrafię sobie przypomnieć czy to był owies, [przynosiło się] worki,
później się to jadło, „plujka” to się nazywało... czyżby tam była pszenica, ale
chyba jęczmień. W każdym razie tak się gryzło i jadło, bo co innego nie było. Na
szczęście matka miała wódki trochę dla tego klubu przeznaczone, to za tą wódkę
coś tam zamieniała, trochę żywności dostawała...
Dobrze, ale przejdźmy [do obozu]. Z Pruszkowa udało mi się uciec udając rannego,
byłem ranny w nogę, ale owinąłem rękę na temblak i udawałem rannego w rękę.
Było jeszcze ciekawe przeżycie, że udało się, wychodzę z rannymi, to się nazywał
pawilon drugi, do pociągu, jako ci, którzy ranni zostają rozwiezieni po
warszawskim gubernatorstwie, tak się nazywało. Idziemy do pociągu, oczywiście
wagony odkryte, węglarki... to mnie na całe życie zostało – jak odpowiedź zależy
od zadanego pytania! Idę, kuśtykam, w bryczesach, w butach wojskowych i
gestapowiec z boku: „A świadectwo lekarskie jest?” Ale takim głosem, że z tego
samego, że on mi zadał pytanie, to ja mocnym głosem mówię: „Jest!” Odruchowo.
Myślę, co teraz zrobić, miałem prawą rękę [na temblaku], zaczynam lewą ręką
szukać, ale co tu zrobić, bo nic nie mam, pięćset złotych miałem, czy mu te dać
pięćset złotych... i to takim wolnym krokiem idę. I on machnął ręką. Ta moja
[zdecydowana] odpowiedź: „Jest!”, uwierzył po prostu. Później wyskoczyłem w
nocy.
To już pan opowiada po Powstaniu?
Tak, po Powstaniu, bo 3 października już z tą ludnością cywilną szedłem.
Proszę powiedzieć, czy brydżyści to przez cały miesiąc
u państwa przebywali?
Przez cały miesiąc, część porozchodziła się, chyba
jeszcze ze cztery albo sześć osób takich starszych, które nie miało się gdzie
udać, to było do końca i z matką wyszli do Pruszkowa. Jako osoby starsze, udało
im się wykupić, i nawet matka mi dała jakąś informację, że im się udało i do
Krakowa jadą.
Proszę jeszcze powiedzieć, jak
pan był uzbrojony podczas Powstania i jakie były generalnie warunki socjalne,
życia w oddziale.
Nieuzbrojony byłem wcale, w ogóle nie miałem uzbrojenia żadnego. Niby byłem
dowódcą plutonu, ale nie miałem nawet chyba pistoletu. Byłem raczej pacyfistą,
to nie dążyłem do tego, żeby mieć jakieś uzbrojenie.
Ale jakiegoś pan używał, mówił
pan, że leżał pan na stanowisku, strzelał? To była zdobyczna broń czy była na
wyposażeniu oddziału, panowie się zmienialiście?
Jako dowódca nie strzelałem, siedziałem.
Jeszcze jeden okropny moment na barykadzie i przed nami czołg strzela do tej
barykady i dosłownie widzę chłopca, który leży obok mnie, jak mu rozłupuje całą
czaszkę, śladu nie było po czaszce jego, a ja tu siedzę obok, tak samo jak on,
tyle, że broni nie miałem, bo jako dowódca plutonu czy oddziału czy sekcji,
dyrygowałem nimi, nazywałem ich chłopcami, bo oni jednak byli jeszcze młodsi. To
była młodzież parę lat młodsza na pewno ode mnie, bo jak Powstanie [było] to ja
dwadzieścia trzy lata miałem, a tam byli szesnastoletni, i piętnastoletni, więc
jednak duża różnica. Tak, że żadnych przeżyć z użyciem broni i walką, to nie mam
z Powstania.
Spotkał się pan bezpośrednio z Niemcami na przykład
wziętymi do niewoli?
Ja mam słabą pamięć i utrwaliły mi się tylko
momenty, które jakoś przeżywałem... Z Niemcami tak bezpośrednio, to tylko jak
ten powiedział: „A świadectwo lekarskie jest?”, to ten jeden [raz]. W czasie
okupacji jadę rowerem, i coś mnie Niemiec zaczepia, karze mi, to schodzę z tego
roweru, ale nie wiem, co on ode mnie chciał. Znałem niemiecki, miałem nawet na
maturze piątkę, to był najwyższy wtedy stopień, ale powiedziałem sobie, że
żadnego niemieckiego używać nie będę. Udawałem idiotę, wiem, że w mordę
dostałem, solidnie, od tego Niemca, to pamiętam, ale chyba puścił mnie z
powrotem, bo na rower wsiadłem i jechałem [dalej].
Jakoś miałem dużo szczęścia, że nie zostałem w żadnej łapance złapany, bo
oczywiście łapanki były i przecież to się też przeżywało i u nas były wpadki
niestety też, ale jakoś tego szczęśliwie uniknąłem. A w czasie Powstania...
żebym z Niemcami... to wiem, znam tylko z opowiadań kolegów różne przeżycia, ale
tak osobiście nie.
Czy widział pan jakieś zbrodnie
czy okrucieństwa na własne oczy?
Na tym cmentarzu, to nie, do nas tylko dochodziło, że mordują ludzi, ale widzieć
nie widziałem. Później na Starym Mieście to nie, bo ono było cały czas w naszych
rękach, to tylko na barykadach. Na barykadach się jednak strzelało, to tylko
było tak, że przez ścianę w jakimś budynku... budynek był już w rękach Niemców,
po jednej stronie, a po drugiej stronie byli Polacy, więc tam dochodziło z
naszego oddziału, że jeden był w sytuacji, że kto pierwszy strzeli, ten drugiego
zabije. Ale osobiście, takich scen nie przeżywałem.
Czy innych obcokrajowców, którzy
brali udział w Powstaniu, bądź w jakiś inny sposób się pojawili, spotkał pan
podczas Powstania?
Też nie. 22 sierpnia został zestrzelony samolot brytyjski. Zginęli tamci na
Miodowej, chodziłem tam, przy jakiejś okazji się to oglądało. Ale obcokrajowców
nie spotkałem.
Jaki był stosunek ludności
cywilnej do Powstania?
Trzeba powiedzieć, że na Starym Mieście jednak ludność według mnie bardzo
dzielnie się spisywała i akceptowała, bośmy jednak mieli przez miesiąc właściwie
wolną Polskę. Przecież poczta polowa działała, myśmy kwatery mieli Długa 5 czy
7, już nie pamiętam, tam gdzie była cukiernia, to przecież ten cukiernik starał
się jak mógł dać nam chleb... tak, że na Starym Mieście nie było jeszcze głodu.
Koledzy oczywiście dobrali się do różnych piwnic, do wina jakiegoś... żebym wino
pił, to nie pamiętam, ale było wino i różne składy żywności.
Pan mówi, skąd broń? Był wypad na Stawki, gdzieś gdzie byli Niemcy i jakiś
pociąg stał z uzbrojeniem... Większość tych ze Starego Miasta, to była
umundurowana w panterki, te panterki pochodziły ze zdobyczy chyba z pociągu,
który stał na bocznicy na Stawkach.
Pan pytał o ludność cywilną - na Śródmieściu to już raczej było negatywne
nastawienie. Już głód zaczął panować, nie pamiętam, żebym jadł, ale ten
jęczmień, to przynosiłem na plecach, worek... Czyli był głód, ale jakiegoś złego
nastawienia to nie spotkałem.
Wtedy w sierpniu był pan cały
czas w oddziale czy chodził do domu?
Nie. Cały czas w oddziale, poza tym dom był na Mokotowskiej, a Stare Miasto to
było tylko w akcji cały czas. Na barykadach cały czas się stało, zmiana była co
cztery godziny, były dyżury i była ciągła rotacja.
Jak spaliście i jakie były
możliwości higieny?
Higieny? Żadne! Woda [tylko] na początku działała, później były studnie... dwie
kondygnacje szpitala... Po tym strasznym wybuchu czołgu 13 sierpnia, co
właściwie nie był czołgiem, tylko „goliat” naładowany amunicją i przez
nieporozumienie został sprowadzony na ulicę Kilińskiego czołg, który jak
wybuchł, to były okropności, to był brak rozeznania, to był straszny widok.
Akurat byłem na pierwszym czy na drugim piętrze już, bo szedłem z meldunkiem do
drugiego oddziału i ten wybuch mnie spotkał. Wybuch był tak silny, że koledzy,
którzy stali [na balkonie], razem z balkonem spadli, oczywiście zginęli.
Zostałem rzucony w którymś pokoju, wcale nie tym narożnym, na ścianę tylko,
kurz, dym, nic nie widać, ale w ogóle nie byłem przy tym ranny. Wybiegłem na
dół, straszne to było, tam były jeszcze butelki z benzyną, to wszystko wybuchło,
to wszystko się paliło, nie tylko brama, ale poszczególne budynki, wszędzie było
pełno płomieni, bo wszystko od tego czołgu zaczęło wybuchać, szczątki ludzkie
były poprzerzucane na drugie budynki przez kilka pięter... Coś okropnego! Ale to
z takich najgorszych przeżyć w czasie Powstania.
Jak pan wspomina relacje z
kolegami? Co robiliście w czasie wolnym w czasie Powstanie? Czy wspomina pan
szczególnie silnie jakieś przyjaźnie, zawarte w czasie Powstania?
Wiem tylko, że mój przyjaciel (to się później przyznał), że już właściwie
zastanawiali się, że to wszystko nie ma sensu? Był z tego samego oddziału, co
ja... Potem był nawet dowódcą kompanii, nie żyje już niestety. Nastawienie było
minorowe, myśmy zdawali sobie sprawę, jak nie ma jakiegoś odgórnego porozumienia
z Ruskimi, to nic niestety z tego dobrego być nie może, byliśmy bardzo
pesymistycznie nastawieni.
A z przyjaźni tam zawartych... owszem, mamy teraz środowisko „Gustaw-Harnaś”,
liczyliśmy na początku trzysta kilkadziesiąt osób, skład liczbowy tych dwóch
batalionów, to zostało nas jakieś sto - sto kilkanaście kilkadziesiąt osób, z
tego część jest zagranicą i poza Warszawą, a w Warszawie jest może z
osiemdziesiąt osób. Owszem, przyjaźnimy się, ale to nie znaczy, że mamy akurat
wspólne przeżycia z czasów Powstania. Akurat byliśmy... na przykład oddział
„Harnaś”, jego dowódca zginął na Świętokrzyskiej... W ogóle dużo najlepszych
przyjaciół, niestety zginęło, to myśmy właściwie się z tym „Harnasiem” nie
znali.
Później, jak już „Gustaw” walczył też na Śródmieściu i nawet jeden z naszych
oddziałów brał udział w ataku na komendę policji na Krakowskim Przedmieściu i na
kościół Świętego Krzyża... też tam jest tablica, na pamiątkę tej akcji, bo tam
też sporo ludzi zginęło.
Spotykał pan swoich dowódców
podczas dowodzenia plutonem?
Wszystko zginęło, wszyscy zginęli... Z kompanii „Aniela”, gdzie byłem dowódcą
jednego z plutonów, dziewiętnastu czy szesnastu zginęło pod bombą na
Mokotowskiej 41. Mnie tam akurat nie było, bo jako ranny nie byłem tam akurat na
szczęście.
Właściwie z okresu Powstania, nie mam nikogo z kim walczyłem.
Proszę powiedzieć, czy
słuchaliście radia w czasie Powstania, czy docierała prasa, jakie to były
tytuły?
Głównie pamiętam z walk na Starym Mieście [...], że na pewno poczta polowa była,
że jakaś prasa była, że radia się na pewno słuchało, ciągle było: „Z dymem
pożarów, z dymem pożarów...”, myśmy mówili: „Co wy z tej Anglii nadajecie?”
Dopiero później się dowiedzieliśmy, to było hasło, zdaje się, że tego dnia będą
zrzuty [...] i myśmy zupełnie nie rozumieli po jakie licho oni to nadają taką
melodię walczącym.
Później, drugi miesiąc, nie brałem udziału w walce.
Mówił pan o tym wybuchu na
Kilińskiego, czy chciałby pan powiedzieć o jakimś innym silnym przeżyciu?
Nie.
To było najsilniejsze?
To było najsilniejsze.
A jakie jest pana pozytywne
wspomnienie?
Pozytywne?... No nie [mam], ponieważ moje nastawienie, nie wiem, może się
urodziłem, pacyfistą, a do harcerstwa należałem, ale harcerstwo absolutnie nie
miało żadnych zapędów bojowych, gry harcerskie, podkradanie, owszem, obozy... to
ja przeżyć wojennych [pozytywnych] nie miałem.
Wspomniał pan jakieś przejawy
życia religijnego w czasie Powstania, jak to się odbywało, czy modliliście się
wspólnie?
Chyba na Starym Mieście, nie przypominam sobie... Na pewno w każdą niedzielę
było jakieś nabożeństwo. Ludność cywilna się w tych piwnicach modliła, bez
przerwy, to fakt, ale osobiście nie pamiętam jakichś przeżyć religijnych.
Mówił pan, że wyszedł z ludnością
cywilną z Warszawy, co pan robił do maja 1945?
Wróciłem do Warszawy od razu, jak tylko Warszawa została oswobodzona, to chyba w
końcu stycznia już wróciłem do Warszawy, zresztą zatrzymywałem się w Chomiczówce
u rodziny tego kolegi, który zginął 2 sierpnia, tam nocowałem. Ostatni nocleg
przed powrotem do Warszawy. Pierwsza rzecz w Warszawie, poszedłem na cmentarz,
gdzie wiedziałem, że w jakiejś katakumbie złożyłem spadochron, ten spadochron
był z jakiegoś świetnego nylonu, który później się wykorzystywało – miałem i
kołdry i inne [rzeczy].
Poszedłem po mieszkaniach, które znałem: Mokotowska 16 – spalone, wypalone do
dna; rodzina, wuj na Foksal 13 – okazało się, że ktoś już tam mieszkał,
mieszkanie było zajęte. […]
Czy był pan represjonowany?
Niech pan sobie wyobrazi, że tak szczęśliwie, że po okupacji nie byłem
represjonowany. Dlaczego uniknąłem? Wszędzie, gdzie trzeba było składać
życiorys, to w 1938 roku zdałem na Politechnikę Warszawską, w żadnych
Powstaniach, żadnej okupacji, nigdzie nie brałem udziału, bo się tylko uczyłem
na PWST, bo nie było Politechniki i jako taki sobie przeżyłem. […]
Proszę jeszcze powiedzieć, kiedy
się pojawił pański drugi pseudonim, bo w ogóle o nim nie wspominaliśmy?
„Sławek”, w czasie Powstania każdy miał pseudonim od imienia czy od czegoś
innego, myśmy mieli tylko numery. Natomiast w czasie „Powstania” zwyczajowo
jakoś się wołało: „Sławek, Sławek” i ja byłem „Sławkiem”.
Czy chciałby pan wyrazić
osobisty pogląd na temat Powstania, jak się pan na to zapatruje, na całe
zagadnienie Powstania? Czy to dobrze, że było czy niedobrze, czy poszedłby pan
drugi raz?
No pewnie, że musiało być i nie było innego wyjścia, cztery, pięć lat się
szykowaliśmy do walki z okupantem. Była okoliczność, że zdawało się, że [wróg]
się wycofuje, bo widzieliśmy przecież dokładnie parę dni przed Powstaniem, jak
na drabiniastych wozach Niemcy uciekali z Warszawy, już była ewakuacja. Więc
wydawało się, że moment jest odpowiedni i to Powstanie musiało być. Gdyby nie
było rozkazu Powstania wydanego odgórnie, to ono by powstało, podzielam ten
pogląd, że powstałoby samorzutnie, bo wyznaczyli sto tysięcy ludzi do kopania
okopów, co nikt by się nie zgłosił. Byłyby tak samo represje, tak samo byłoby
miasto zniszczone, tyle, że byłby argument, że Armia Krajowa cały czas szykowała
się do walki z Niemcami, a jak należało walczyć, to nie walczyła.
Tak samo przychodziły z Lublina, właściwie z Moskwy, [apele] wzywające do walki.
I jestem zdania, chociaż przystępując do Powstania, miałem minorowe nastawienie,
to jednak uważam, że było potrzebne i musiało wybuchnąć. A że tak się skończyło,
to inaczej nie mogło się skończyć z wiadomych powodów, bo Zachód nie mógł
przyjść [z pomocą], choćby, a ci [ze Wschodu] nie chcieli... [...]
Warszawa, 15 kwiecień 2005
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński
|