|
|
|
Opowiadanie to
zostało już wcześniej opublikowane w portalu Ręka Dzieło.
Poczytaj również inne pasjonujące
opowiadania. |
|
Wziąłem wolne na ostatnie
dwa tygodnie pobytu Kasi w Londynie. Dla mnie był to smutny czas
pożegnania córki. Dorosła tak szybko, choć w tym czasie minęła prawie
połowa mojego życia. Teraz jechała z chłopakiem którego sobie wybrała,
do stanów przez Amsterdam i Polskę, aby rozpocząć własne niezależne
życie. Szczególny moment dla ojca i chyba naturalne, że trudny do
przełknięcia. Mimo, że od przyjazdu Jeffa nie spędzaliśmy z Kasią wiele
czasu razem, dom po ich wyjeździe wydawał się nieznośnie pusty. Przez
ostatnie pół roku widywałem ją codziennie, a od kilku dni siedziałem sam
w pustej chałupie.
Wieczorem wpadł Misiek z browarem. Zapaliliśmy i powiedziałem mu o
ojcowskich rozterkach i że jak zakochany szubak, chciałbym pojechać za
nią.
- Ja też chętnie pojechałbym na weekend do Amsterdamu. - uśmiechnął się
Misiek, a mi strzeliło do głowy, że mógłbym zrobić Kasi niespodziankę i
spotkać ją „przypadkiem” w Amsterdamie.
- No to jedźmy – odpowiedziałem.
Szybko ustaliliśmy mało dokładny plan podroży. Jedziemy na beztroski
weekend w Amsterdamie, napalić się, napić i poszaleć.
Następnego dnia, niewiele już myśląc wyciągnąłem z banku wszystko co się
dało. Prawie nic, ale powinno starczyć na oszczędny weekend w
Amsterdamie.
Najwcześniejsze miejsce na autobus mieli dopiero na wtorek. Ale byłem
już tak podniecony perspektywą wyjazdu, że dla mnie nie było odwrotu.
Misiek, przez noc ochłonął z zapału i nie mógł czekać aż do wtorku.
Musiałem jechać sam. Szkoda, we dwóch byłoby weselej, ale mam tam
jeszcze kilku znajomych i nie powinno być źle. Kupiłem też bilet na
powrót, dla pewności, żebym nie zatracił się w zabawie i wrócił. Miały
to być moje jedyne w tym roku wakacje. Należało mi się coś przeżyć coś
miłego, choćby przez trzy dni. Niestety „prawie nic” które udało mi się
wyciągnąć z banku, rozeszło się przez weekend, podczas przygotowań do
wyjazdu. Musiałem pożyczyć od Miśka.
W środę przed południem, znalazłem się w Amsterdamie. Byłem kompletnie
wykończony całonocną jazdą niby komfortowym autobusem. Dworzec położony
był na peryferiach miasta, gdzie nigdy nie byłem i nie miałem pojęcia
gdzie jestem.
Dostałem wiadomość od Kasi. Okazało się że są w Londynie na Stanstead i
już odlatują do Warszawy. Mój przyjazd do Amsterdamu miał być dla Kasi
niespodzianką, więc nie chciałem zdradzać się wcześniej z moimi planami.
Teraz okazało się, że pierwszy cel mojego wyjazdu był chybiony. Bad luck,
pomyślałem, ale w końcu znów byłem w Amsterdamie. Zaraz pojadę metrem do
centrum, pójdę do coffie shopu, zapalę skręta, zadzwonię do znajomych i
poczuje się lepiej.
Drugą niespodzianką było, że nie wziąłem notesu z namiarami
amsterdamskich znajomych. Bez kredytu w telefonie nie mogłem ich
odtworzyć.
Co było robić? Ruszyłem przez miasto w poszukiwaniu sleep-inu. Szło mi
się ciężko i powoli. Nie odzyskałem jeszcze sił po długiej kuracji,
która najwyraźniej zmąciła mi też w głowie. Trzydzieści lat temu, spacer
wąskimi uliczkami, z pochylającymi się nad kanałami kolorowymi domami
rozpierał mnie radością. Ale teraz byłem zmęczonym, prawie emerytem i
myślałem tylko o jednym: za stary jesteś na takie numery Bruner!
I rzeczywiście. Nie chcieli mnie przyjąć do sleep-inu. Recepcjonistka
wyjaśniła, że moja obecność stwarzałoby potencjalnie konfliktową
sytuację w zetknięciu z młodymi. Nawet w Buldogu dziwnie patrzyli na
mnie i moją srebrną walizeczkę na kółkach. Moja karta kredytowa nie
chciała już płacić, a znalezienie książki telefonicznej graniczyło z
cudem (to już nie ta epoka). Niewiele pamiętałem z poprzednich wizyt,
nic nie rozumiem po flamandzku, a Holendrzy chyba tylko udają że mówią
po angielsku. W końcu znalazłem niedrogi hotelik, a że padał deszcz,
zaległem przed telewizorem. Wieczorem nie miałem już najmniejszej ochoty
wychodzić. Tym bardziej, że moja sytuacja finansowa nagle okazała się
trudna. Wysłałem sms do Miśka z prośbą o doładowani komórki, ale nie
odpowiadał. Nic dziwnego. Pożyczył mi trochę kasy przed wyjazdem i
widocznie uznał że wystarczy. |
|
|
Następnego dnia obudziłem
się koło południa. Z ledwością zwlokłem się z łóżka i obolały ruszyłem w
miasto. Po opłaceniu hotelu zostało mi mało pieniędzy, a do wyjazdu
jeszcze całe dwa dni. W zupełnie nie rozrywkowym nastroju wlokłem się
przez miasto odpoczywając na nielicznych ławeczkach. Przed wieczorem
wróciłem do hotelu.
W piątek rano byłem zadowolony, ze wieczorem już wyjeżdżam. Musiałem
opuścić pokój i znów ruszyłem w miasto. W coffie shopie zrobiłem zakupy
dla Miśka i dla wytracenia czasu kręciłem się trochę po mieście, mogąc
jedynie patrzeć na puby, sklepy i restauracje. Znów trochę padało i w
końcu ruszyłem na dworzec świadomy, że to koniec moich wakacji. W
poniedziałek miałem wrócić do pracy.
Okazało się jednak, że źle odczytałem godzinę wyjazdu na bilecie i
spóźniłem się na autobus. Widziałem nawet jak odjeżdżał. Zakołowało mi
się w głowie. Jeszcze przed chwilą byłem prawie dumny, że udało mi się
przeżyć ten nierozsądny i trudny wyjazd, a tu okazało się że największa
życiowa próba jeszcze przede mną. Wydałem już wszystkie pieniądze, nie
mogę kupić nowego biletu, nie mogę do nikogo zadzwonić i do mnie też
nikt nie może zadzwonić. Poczułem się odcięty od świata.
Raz byłem już w podobnej sytuacji, ale bardzo dawno temu. Wracając z
Kabulu do Warszawy wylądowaniem w Taszkiencie. Tam miałem przesiąść się
na samolot do Moskwy . Ale na lotnisku nie chcieli uznać mojego vouchera
na bilet Taszkient - Moskwa, wydanego przez biuro Aeroflotu w Kabulu.
Wtedy też nie miałem pojęcia co robić dalej. Patrzyłem na kolejne
odlatujące samoloty, a ruska baba z działu odlotów przez cały dzień
tylko powtarzała: Niet! i niet! Ale wtedy byłem młody i łatwo
zakolegowałem się z przypadkowo spotkanymi studentami z Afganistanu
(jeden chyba miał na imię Osama). Zaprosili mnie na obiad do akademika.
Wyjaśniłem im moją sytuację i pożyczyli mi na samolot do Moskwy. W
dzisiejszych czasach coś takiego nie mogłoby się wydarzyć.
Stałem spanikowany i ogłupiały na dworcu autobusowym w Amsterdamie. Nie
zrozumiałem jak to się mogło stać. Zabezpieczyłem sobie powrót i nawet
nie myślałem że mógłbym zrobić aż tak głupi błąd . A jednak…
Był piątek wieczór, w mieście wszyscy się bawią, a ja bez kasy i kredytu
w telefonie. Nikt nie może do mnie zadzwonić, ani wysłać smsa, nawet
gdyby chciał. A kogo w tym mieście zainteresuje fakt, że dorosły facet,
bez pieniędzy, znajomych i możliwości zrobienia konstruktywnego ruchu
spóźnił się na powrotny autobus do domu. |
|
W automacie znalazłem
jednak monetę pół euro. Zadzwoniłem do Czesi w Londynie. Nie odebrała.
Nagrałem tylko krótką wiadomość i prośbę żeby naładowała mi komórkę. Nie
wiedziałem czy odsłucha i czy będzie jej się chciało zareagować. Nie raz
zostawiałem wiadomości, na które nikt nie odpowiadał. Ale w tej sytuacji
mogłem – tylko czekać.
Pokręciłem się wokół dworca przez godzinę i nic. W głowie kłębiły się
różne myśli. Głupio było tak stać i nic nie robić. Ruszyłem w kierunku
autostrady z nadzieją, że może złapie tira jadącego do Anglii. Ciężarówy
płynące przez kanał mogą wieźć pasażera za frico, a na pokładzie obaj
jadący mają darmowe miejsca w kabinach i restauracji pokładowej. Czyli
pomysł nie był całkiem głupi. Okazało się jednak, że wciąż mam za mało
sił żeby dojść choćby do obwodnicy. Wsiadłem więc w ostatnie metro i na
gapę wróciłem do centrum.
Tam, pośród rozbawionego tłumu znalazłem cichą ławeczkę nad kanałem i
oparty o walizkę czekałem do świtu, z zazdrością patrząc co dzieje się
dokoła. Co kilka minut przejeżdżały na rowerach młode dziewczyny jadące
pewnie na piątkową imprezę. Mijały mnie obściskujące się pary. Na
zabytkowej drewnianej barce ze złoconymi burtami i rzeźbą na dziobie
płynęła grupa młodych ludzi ubranych barokowe w szaty. Starali się
zacumować tuż obok „mojej” ławeczki. Mieli z tym poważne kłopoty, bo
najwyraźniej wypili za dużo szampana Chciałem podejść do nich i pogadać,
gdy nadjechało czterech policjantów na motocyklach i mieli jakieś
pretensje do rozbawionych żeglarzy. Paliłem akurat faję i na wszelki
wypadek postanowiłem zmienić miejsce.
Znów znalazłem się w pobliżu Central Station. Zdesperowany wpadłem na
pomysł, żeby pierwszym pociągiem pojechać na gapę do Hagi .Tam dać się
zaaresztować i stać się problemem miejscowych władz. Mógłbym też zgłosić
się do ambasady i starać o pożyczkę na powrót do kraju. Ale nad ranem
byłem już tak wyczerpany, że nie chciałem już pakować się w kolejne
kłopoty.
O piątej rano niespodziewanie zapikał telefon. Agacie z Londynu jakimś
cudem udało jej się wysłać smsa na moją komórkę przez internet: „Maruśnia
ty brokule spać przez ciebie nie mogę. Idź na dworzec, kup bilet, ja
zapłacę kartą, a jak otworzą sklepy, wyślę ci numer na doładowanie
komórki.” Pierwszym metrem, bez biletu, pojechałem na dworzec autobusowy
i czekam kiedy Agata znów się odezwie. Próbowałem jeszcze uprosić
nieczuła obsługę dworca i przebić się na pierwszy autobus do Londynu,
ale odjechał beze mnie. Następny i tego dnia już ostatni był, za
godzinę, a w telefonie dalej cisza.
Dopiero kilka minut przed odjazdem Agata przysłała mi numer vouchera do
naładowania komórki. Nastąpiła miedzy nami gorączkowa wymiana telefonów
i w ostatniej chwili wsiadłem do niby komfortowego autobusu z nieczynnym
kiblem i wróciłem do Londynu. |
|