|
Kiedyś w
Afganistanie było zupełnie
inaczej. Wtedy mieli tam króla, jeszcze nie mówiło się o talibach, a w
górach Bamyian wciąż stały posągi Buddów. Ludzie byli
biedni, ale mili i uśmiechali się często. Kraj był piękny, górzysty i
niemal nieskażony cywilizacją. Jedyna w kraju asfaltowa szosa od granicy
z Iranem biegła na południe, omijając góry i dalej aż do Kabulu
Tam dzieliła się: jedna na wschód do Pakistanu,
druga na północ do granicy z ZSSR. Wszystkiego nieco ponad
osiemset kilometrów. Nie można było się zgubić.
Leżący w starej dolinie rzeki Kabul
dzieliła ogromna, stroma góra. Jej zbocza pokryte były tysiącami
lepianek skleconych jedne nad drugimi. Nie było w nich prądu ani wody i
europejczycy nie odwiedzali tej części miasta, która wieczorami
pogrążała się w ciemnościach. |
|
Przez handlową cześć miasta przewijały się
grupy młodych podróżnych z całego świata, w jadących do Indii,
Australii, lub do Europy. W tanim hoteliku z coffie shopem żyło się za
dwa dolary dziennie a haszyszem, napalić za darmo. Życie płynęło
beztrosko i leniwie bo od rana było gorąco. W dzień niewiele ciekawego
się działo. Można było wyjść coś kupić, pójść na bazar, albo załatwić
wizę i bilet na dalsza podróż. Jeśli ktoś chciał mógł pójść nawet na
targ wielbłądów, najczęściej jednak siedziało się w zacienionej części
podwórka hoteliku, wymieniając rady i uwagi.
Któregoś dnia postanowiliśmy pojechać na
wycieczkę w góry. We czterech zapakowaliśmy się do starego czarnego
garbusa i ruszyliśmy szosą w kierunku Pakistanu.
Droga prowadziła
korytem rwącego strumienia, wśród głazów i niekończących się gór. Po
godzinie minęliśmy niewielką tamę i domek, jak młyn wodny, od którego w
kilku kierunkach odchodziły przewody elektryczne Skręciliśmy z
asfaltowej szosy i dalej jechaliśmy traktem wzdłuż linii
elektrycznej. Po kilku minutach stanęliśmy nad stromym uskokiem i
jeziorem wypełniającym dno głębokiej doliny. |
|
Na brzegu jeziora stała okazała willa
otoczona wysokim murem. Od strony wody mur otaczał niewielką przystań z
kilkoma nowoczesnymi łodziami. Widok był tak niespodziewany, że z
zachwytu staliśmy jak wryci.
- Ciekawe kto tam mieszka?
- Dziwne, ze wogóle nie widać tam ludzi.
Zwykle w Afganistanie, wystarczyło
zatrzymać się w zdawałoby się wyludnionym terenie, aby po kilku
minutach, nie wiadomo skąd pojawiali się miejscowi.
Siadali opodal w kucki, przyglądali się
kilka minut, po czym starali się nawiązać rozmowę.
Standardowe pytania.- skąd jesteście,
dokąd jedziecie, potem o rodzinę. Jeśli rozmowa kleiła się, miejscowi
chętnie zapraszali do siebie na herbatę.
Tu jednak nic się nie działo. Słychać było
jedynie szum wiatru.
- Może zjedziemy na dół się wykąpać. -
zaproponował któryś z chłopaków.
- Może ktoś wyjdzie z tej willi i zaproszą
nas do środka -. Ten pomysł spodobał się wszystkim.
Aby zjechać do jeziora
musieliśmy cofnąć się do traktu i jechać wzdłuż linii elektrycznej. Po
kilku minutach stanęliśmy się przed szlabanem i budką strażniczą.
|
|
Szlaban był otwarty, a wokół nie było
nikogo. Nie namyślając się ruszyliśmy dalej i po chwili
wyjechaliśmy nad brzeg jeziora. Mur wokół willi był wyższy i
masywniejszy niż wydawał się z góry.
Postawiliśmy naszego garbusa na brzegu w
przyzwoitej odległości od willi, tak aby nie niepokoić nikogo.
Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy brodzić w jeziorze, obserwując
wille dość niepewnie, czekając czy pojawi się ktoś zaciekawiony.
Nagle brama otworzyła się i wybiegł przed
nią oddział żołnierzy. Wymachując pasami i kijami biegli w naszą stronę
krzycząc złowrogo. Wskoczyliśmy z powrotem do samochodu i omijając
szerokim łukiem goniących nas żołnierzy wróciliśmy na drogę. Po chwili
byliśmy znów przed szlabanem, który tym razem był zamknięty. Obok stało
trzech żołnierzy.
Zatrzymaliśmy się zastanawiając się co
dalej. Staraliśmy się wpłynąć na żołnierzy, aby nas przepuścili. Oni
jednak okazali się nieubłagani. Pokazywali rekami, ze mamy wrócić do
willi. Ponoć czekali tam na nas z herbatą. Ale my mieliśmy wciąż przed
oczami widok pędzącej w naszą stronę złowrogiej grupy.
- Tu mamy chyba więcej szans aby się
przebić – zawyrokował najbardziej krewki z nas Mirek.
Znający kilka afgańskich słów Bogdan
starał się wpłynąć na jednego z żołnierzy aby odłożył kamień, który
trzymał w dłoni. Jednak jego starania nie przyniosły rezultatu. Obaj
zaczęli go sobie wyrywać, a ja dostałem drewniana pałką w głowę.
Zamieszanie przerodziło się w bijatykę a w powietrzu zaczęły latać
kamienie. |
|
Mirek podbiegł do samochodu, skąd
wyciągnął mały czarny straszak z niklowaną lufa i strzelił w powietrze.
Na chwile zapadła cisza, a afgańscy żołnierze błyskawicznie pochowali
się za skały.
- Otwórzcie szlaban i zwiewamy!
komenderował Mirek wymachując straszakiem.
Wskoczyłem za kierownicę i wyjechałem za
otwarty już szlaban. Reszta chłopaków wsiadała w biegu i po chwili
pędziliśmy w kierunku asfaltowej szosy.
- O rany! Niezła historia!? Wymienialiśmy
uwagi na gorąco.
- Chyba nikt nie uwierzy, ze cos takiego
nam się zdarzyło.
- Całe szczęście, że oni nie mieli broni.
Po kilkunastu minutach jazdy dojechaliśmy
do posterunku drogowego. Takie posterunki rozmieszczone były na szosie
co kilkadziesiąt kilometrów. Zwykle pytali tylko dokąd się jedzie i
rzadko sprawdzali dokumenty. Tym razem było inaczej.
Szosę przegradzała pospiesznie
zbudowana barykada z kamieni. Każdy samochód musiał zjechać na pobocze,
zanim wolno mu było jechać dalej. Na widok naszego garbusa żołnierze
wyraźnie się ożywili i komentowali głośno wskazując na duże białe napisy
na masce naszego samochodu. Były to nazwy stolic przez które w drodze z
Berlina do Kabulu przejechał nasz garbus.
Zupełnie zapomnieliśmy o tych
posterunkach. Pierwszą myślą było zawrócić i uciekać, ale nie było
dokąd. To była przecież jedyna w kraju asfaltowa szosa.
Posłusznie zjechaliśmy
na pobocze. Kontrolujący nas żołnierz nakazał zgasić silnik i czekać.
Nie było wątpliwości, że zostaliśmy rozpoznani. Zastanawialiśmy się, co
stanie się dalej. |
|
Mirek poszedł dowiedzieć się na co
czekamy. Patrzyliśmy jak rozmawia z żołnierzami. Po chwili wrócił
niepocieszony.
- Oni nic nie wiedzą. Musimy czekać na
oficera.
Staliśmy oparci o nadwozie garbusa, kiedy
Jeepem nadjechał młody, elegancko wygalający oficer Podszedł do naszego
samochodu i bezceremonialnie zaczął przeglądać co mamy w środku.
- Czego szukasz? Zapytał Mirek.
- Pistoletu. Odpowiedział oficer –
dostaliśmy meldunek z komisariatu, że była strzelanina koło letniej
rezydencji króla i ktoś ranił strażnika w głowę.
Letnia rezydencja króla… Rzeczywiście
mogliśmy się domyśleć ze nie był to zwykły dom bogatych. Budka
strażnicza, szlaban , wysoki mur okazała willa i przystań z nowoczesnymi
łodziami… To nie był codzienny widok w Afganistanie.
W tej sytuacji nie było dłużej sensu
niczego udawać. Mirek sięgnął do wnętrza samochodu, wyciągnął straszak,
i podał go oficerowi.
- To tylko straszak. Strzelaliśmy dla
postrachu, bo zaatakowali nas żołnierze. My też mamy rannego próbował
ratować sytuację Mirek wskazując ślady krwi na mojej głowie.
Oficer obejrzał straszak, pomyślał chwilę
i zawyrokował, że musimy pojechać na posterunek aby spisać
zeznanie.
Uspokoił nas, że to nie potrwa długo. Po
drodze powiedział ponoć Mirkowi, że król zamierzał przyjechać dziś nad
jezioro, ale zmienił plany z powodu strzałów oddanych w okolicy jego
posiadłości.
Kiedy dojechaliśmy na komisariat oficer
zarządził zbiórkę całego plutonu, poczym długo tłumaczył żołnierzom, ze
z tej broni nie można wystrzelić kuli, bo nie ma nawet dziury w lufie.
Tym niemniej żołnierze rozeszli się nie
przekonani. Oficer wyznaczył sierżanta do spisania zeznania, powiedział,
że to nie potrwa dłużej niż pół godziny i ulotnił się niepostrzeżenie. |
|
Po godzinie zeznanie było gotowe, ale w
niezrozumiałym dla nas języku. Sierżant nakazał podpisać je odciskami
kciuka. Zrobiliśmy to po dopisaniu po angielsku, że nie rozumiemy
podpisywanego tekstu. Sierżant zadowolony, że zrobił już swoje, poszedł
do biura schować zeznanie. Kilku żołnierzy zaprowadziło nas do
drewnianej pokrywy na środku podwórka. Jeden z nich podniósł ja, a
naszym oczom ukazała się głęboko wykopana ziemianka. Żołnierze wykonali
ruchy nakazujące nam wejście do ziemianki.
- Co?! My do ziemianki? Nie ma mowy!
Przecież oficer powiedział, ze po spisaniu zeznania będziemy mogli
wracać do Kabulu.
- Tak, tak, pojedziecie, ale dopiero
jutro, bo dziś jest już za późno - skwitował sierżant, mimo że dopiero
zbliżał się wieczór i jakby nie rozumiejąc co złego z ziemianką próbował
ponaglić nas do wejścia pod ziemie.
- Nie ma mowy, żebyśmy spali w ziemiance.
Jesteśmy europejczykami. Jeśli mamy spać to tylko w hotelu! Próbowaliśmy
się bronić.
Zażądałem, aby skontaktowano nas z
Ministerstwem Obrony Afganistanu gdzie czasowo zatrudniony był mój
ojciec, projektujący instalacje elektryczne na zlecenie wojska, w ramach
kontraktu z Polservicem. Nasz blef najwyraźniej zrobił pewne wrażenie.
Sierżant zamyślił się chwile, nie wiedząc jak zareagować.
W końcu oddelegował gdzieś dwóch
żołnierzy. Wrócili rozpromienieni, mówiąc że znaleźli dla nas miejsca w
hotelu.
Był to lekko
podniszczony, ale wciąż okazały, imperialny budynek, z pewnością
pamiętający czasy dawnej świetności. Pozostała jeszcze kwestia
płatności. Afganie utrzymywali, ze skoro chcemy spać w hotelu, sami
musimy za to zapłacić. My twierdziliśmy, ze mamy już wynajęty hotel w
Kabulu. Dlaczego wiec mamy płacić podwójnie. Dyskusja na ten temat
stawała się coraz bardziej gorąca. Kątem oka zobaczyłem, ze Mirek
siłował się z większym od niego żołnierzem. Jego koszula była już w
strzępach, kiedy udało mu się wyswobodzić. Puścił się biegiem w głąb
hotelu, a my za nim. Wskoczyliśmy do jakiegoś pokoju i zaryglowaliśmy
drzwi. Łóżkami i szafą zabarykadowaliśmy okna, aby odgrodzić się od
spodziewanego odwetu. Żołnierze natomiast zasadzili się w pobliskich
krzakach i pilnowali żebyśmy im nie uciekli. |
|
Po kilku godzinach „oblężenia” od strony
krzaków zaczęły dobiegać podniecone głosy. Pojawił się samochód dla
eskorty, która miała nam towarzyszyć w drodze na główny posterunek
policji w Kabulu. Był to prywatny gazik, którego właściciel, jak nam
później powiedział, jechał po lekarza dla chorej żony.
Około piątej nad ranem znaleźliśmy się w
głównej kwaterze policji w Kabulu. Zaprowadzono nas do pokoju, w którym
jedynym meblem było piętrowe łóżko bez materaca na górnym poziomie. Na
dolnym spał gruby podoficer dyżurny. Obudzono go, ale tylko na chwilę.
Spojrzał na nas niezadowolony, mruknął kilka słów nakazując nam czekać,
obrócił się na materacu i zasnął. Rozlokowaliśmy się na podłodze i
próbowaliśmy zasnąć. Wraz z nami eskortujący nas żołnierze i nieszczęsny
kierowca gazika, który z całym zamieszaniem nie miał nic wspólnego Było
już jasno, kiedy podoficer dyżurny wreszcie się obudził. Wstał,
podciągnął spodnie przyjrzał się nam jeszcze raz, po czym kurtuazyjnie
wskazał mi zwolnione przez niego miejsce na łóżku. Odmówiłem, a on
wzruszył tylko ramionami i wyszedł z pokoju pewnie rozpocząć
urzędowanie. Kilka minut po dziewiątej pozwolono mi zatelefonować do
ojca, który był już w pracy.
Przyjechał z dwoma
dziarsko uśmiechającymi się oficerami, którzy starali się zrobić
wrażenie, że za chwilę wyciągną nas z kłopotów. Jednak ulotnili się
szybko usłyszawszy, że strzelaliśmy do żołnierzy broniących
dostępu do letniej willi króla. |
|
Zbliżało się południe. Robiło się coraz
goręcej więc, pozwolono nam przenieść się na podwórko. Ojciec poszedł
rozmawiać z komendantem, a my w ponurych nastrojach zastanawialiśmy się
robić dalej. Chodziły nam po głowie różne pomysły ucieczki, szczególnie,
że pilnujący nas policjanci zezwalali nam wyjść na zewnątrz „za
potrzebą”, bez eskorty, ale trzeba było dać słowo honoru, że się nie
ucieknie.
Wkrótce cała przygoda zakończyła się z
pomocą jednego najstarszych znanych sposobów czyli łapówki w wysokości
50$, którą mój ojciec wpłacił, jako rekompensatę dla rannego żołnierza. |
|