Azory

North Alantic Ocean by MSN Maps

Azores Islands

Azory - porty, wyspy      miasto Ponta Delgada (na naszej stronie)

Doskonały oficjalny portal Azorów - bogata informacja, mapy ect. (wstęp ang., później głównie port.)

Bogaty zbiór informacji historycznych i dokumentów - California State University (ang.).

Historyczna mapa z czasów piratów.

Bogata galeria zdjęć (port.)

Ciekawy opis z dużą ilością zdjęć poszczególnych wysp (ang.).

Piękne zdjęcia.

Azory - opisy wysp i mapy miast (ang.)

Archipelag - Azory (ang.)

Poszczególne wyspy, piękne zdjęcia, opisy:

Efaial, Flores, Sao Miguel, Santa Maria, Terceira, Pico, Sao Jorge, Graciosa, Corvo

 

Bardzo ciekawy opis wysp znaleziony w internecie - autor nieznany:

Pochylony nad mapą Europy próbuję znaleźć na niej wyspy. Nie znajduję, mapa kończy się zbyt wcześnie. Przewracam strony i rozkładam mapę Ameryki, ale... nie, tu nie znajdę wysp. Okazuje się, że w moim atlasie nie ma mapy tej części Ziemi, która rozlana jest pomiędzy, a która nie przynależy do żadnego ze światów, choć wyrasta z oceanu dokładnie między owych światów brzegami.
Jedyna mapa, na której wyspy zajmują eksponowane miejsce to mapa pogody. Od dziecka znam ich nazwę - w pamięci rozbrzmiewają słowa spikera przepowiadającego pogodę.
 

 

TJadąc wzdłuż zachodniego wybrzeża Sao Miguel mijam kolejne wioski. Kilka kilometrów za Ginetes drogowskaz zachęca do zmiany kursu i skierowania się w głąb wyspy. Droga prowadzi pod górę, wzdłuż asfaltowej wstęgi ciągnie się zielona bariera rozkwitająca błękitnymi kwiatami, a za nią, pooddzielane o tu - spiker wyciąga rękę w kierunku kolorowych plam za jego plecami - kształtują się fronty, które potem wpływają na aurę Starego Kontynentu. Azory.
Od zachodniego wybrzeża Europy oddziela je ocean, od Lizbony to dwie godziny lotu samolotem. Zielone plamy na pofałdowanym błękicie. Rozdroże pomiędzy światami, zatopione szlaki - Afryka, Ameryka, Brazylia... Wyspy, oddzielone od hałasu europejskich metropolii spokojem, robią wrażenie jakby drzemały, jakby ich historia zasnęła na jednym z etapów nowoczesności. Za wzgórzami zachodzi słońce, a na budynku lotniska w stolicy Azorów Ponta Delgada zapalają się błękitne litery neonu: Port Lotniczy im. Jana Pawła II.

Największa wyspa archipelagu nazywa się Święty Michał. Sąsiednia wyspa to Święta Maria. Jest jeszcze Święty Jerzy, a wyspa z najwyższym szczytem Azorów nazywa się Szczyt, a i sama góra na wyspie Szczyt nazywa się Szczyt.

 

Jadąc wzdłuż zachodniego wybrzeża Sao Miguel mijam kolejne wioski. Kilka kilometrów za Ginetes drogowskaz zachęca do zmiany kursu i skierowania się w głąb wyspy. Droga prowadzi pod górę, wzdłuż asfaltowej wstęgi ciągnie się zielona bariera rozkwitająca błękitnymi kwiatami, a za nią, pooddzielane niskimi kamiennymi murkami, przyklejone do zbocza rozpościerają się porażające soczystą zielenią pola.
Droga zbliża się do przełęczy. Pole po lewej stronie zderza się na grani ze skałą, która wywija się na trawę co powoduje, że świat się przechla i tylko próbujące utrzymać równowagę, pasące się na zboczu krowy przypominają o zasadach fizyki przywołując rozbujaną wyobraźnię do porządku.

 

 

Przełęcz oferuje dwa widoki i dwie drogi - nie licząc powrotnej - do wyboru.
Tu rzeczywiście jest się na zachodnim krańcu Europy. Prostokątne pola zbiegają do oceanu, w dole wioska Mosteiros, a z wody wyrastają, niczym maczugi potężne bloki skalne. Dalej jest już Ameryka.
Odwracam się, pola rzedną ustępując miejsca lasowi, ocean zostawiam za plecami. Droga prowadzi stromo w dół na drugą stronę przełęczy, do zalanego wodą krateru. Nagle tracę pewność gdzie jestem. Oczywisty dla niewielkiej wyspy oblanej oceanem krajobraz, zastąpił inny - górski, leśny z tchnącymi spokojem jeziorami i małym miasteczkiem Sete Cidades. Wystarczyło się odwrócić by ocean przestał się narzucać.
Nie zjeżdżam jednak. Wybieram bitą, niezbyt wygodną drogę po grani i po chwili zatrzymuję się w miejscu, z którego widok to chyba najczęściej sprzedawany na pocztówkach kadr, zapewniający o rajskim charakterze wyspy. Banalność nie ma znaczenia - widok zachwyca. W dole miasteczko z dominującą wieżą neogotyckiego kościoła, dwa jeziora i zamykająca wszystko dokoła, oddzielająca od oceanu zielona ściana krateru.

Pocztówki nie kłamią, nazwy jezior też - woda jednego z nich jest zielona, Lagoa Verde, drugiego niebieska, Lagoa Azul. I nie interesuje mnie naukowe wyjaśnienie dlaczego połączone jeziora mają odmienne kolory. Wiem przecież, że zabarwiły je łzy nieszczęśliwie w sobie zakochanych księżniczki i pasterza. To mi wystarcza.
Jest tu jednak coś co niepokoi, co prowokuje pytania. To coś, paradoksalnie kruszy spokój natury i nostalgię legendy. Na grani, między drzewami stoi wielki betonowy hotel. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, mógłby wzruszyć ramionami mówiąc: cywilizacja w poszukiwaniu wytchnienia. A jednak... Lokalizacja, choć piękna, nie jest trafna. Hotel stoi pusty, mimo że w pełni wyposażony - nigdy nikt w nim nie mieszkał. Góry i las przez większą część roku spowite są mgłą co powoduje, że trudno sobie wyobrazić gości tego hotelu, a w konsekwencji opłacalność inwestycji. A więc: dlaczego? Wyjaśnienia nie są jasne, porzucam dociekania - to co usłyszałem mogłoby posłużyć za kanwę powieści kryminalnej.
Dwa jeziora, dwa kolory, dwie legendy. Arcyludzkie.

Wracając do Ponta Delgada zatrzymuję się w jednym z miasteczek. Ulice są wąskie, nie mają dobrych nawierzchni, a ściany domów skryły swe barwy pod warstwą kurzu, biedy i zapomnienia. Ale miasto żyje. Okolica portu pełna jest zaparkowanych, na ogół w nie najlepszym już stanie samochodów, ktoś szoruje łódź, ktoś inny porządkuje coś na swojej, powietrze pachnie rybami, wodą i zmurszałym drewnem. Na nabrzeżu suszą się już rozpięte sieci, barwiąc beton na kolor sepii. W organizacji przestrzeni trudno dopatrzyć się porządku, elementy składające się na krajobraz okolicy zdają się być rozrzucone bezładnie - ani łodzie, ani samochody nie stoją równo, trzeba się między nimi przeciskać i poruszać niczym w labiryncie. Wszystko wydaje się być szorstkie, jakby toczyła się tu walka przedmiotów, maszyn i ludzi, i z całą pewnością nikt nie przygotowuje się tu specjalnie na przyjęcie turystów, nikt ani nic nie chce się nikomu przypodobać. Port ma w sobie coś groźnego, być może każdy taki port ma w sobie coś groźnego, każe spodziewać się niebezpieczeństwa czającego się za rogiem na obcych.

Wieczór wygasza powoli życie dnia. Ruch powoli zamiera, coraz mniej jest czynności do wykonania, coraz więcej mężczyzn zasiada przed domami, na murkach by obserwować się wzajem, wypatrywać obcych i odprowadzać ich wzrokiem.

Pod ścianą jednego z domów siedzi grupa mężczyzn. Jest ich chyba kilkunastu. Siedzą bez ruchu wpatrzeni przed siebie. Ich ogorzałe twarze, zmęczone spojrzenia, znoszone ubrania nie wyglądają przyjaźnie.

Na ścianie ponad ich głowami zawieszona jest mała podświetlana reklama CocaColi, która niczym kontrapunkt podkreśla wyraz obrazu. Wiedziony instynktem ulegam kuszeniu. Pełen obaw sięgam po aparat fotograficzny i powoli, nieśmiało zaczynam przygotowywać się do uwiecznienia grupy na zdjęciu.I wtedy mężczyźni ożywiają się, na ich twarzach pojawiają się uśmiechy, zaczynają przepychać się między sobą, a z gestykulacji odczytuję rozbawienie faktem, iż ktoś chce ich sfotografować. Uśmiecham się również, przykładam aparat do oka i nagle widzę już kadr, w którym mężczyźni znów zamarli w bezruchu wyraźnie pozując, jakby ćwiczyli to już po wielokroć. Robię zdjęcie, nieco zawstydzony opuszczam aparat, a oni, utrzymując się wciąż w roli, którą odgrywają, wszyscy na raz jak na dany znak podnoszą do góry ręce i kłaniając się machają nimi do mnie przyjaźnie. Chciałem ich ukraść, a oni mi się ofiarowali.

Na wyspę przybyło w XIX wieku dwóch Chińczyków i to oni nauczyli mieszkańców wyspy jak uprawiać i jak dalej postępować z herbatą.

Na polach i wzgórzach przy drodze prowadzącej do Nordeste w pewnym momencie wzrok przykuwają plantacje roślin nigdzie wcześniej nie spotkane. Między gęsto posadzonymi roślinami wyrastającymi kilkadziesiąt centymetrów ponad ziemię snują się niespiesznie postacie z koszami na ramionach. Herbata, jak pieczęć minionej dawno epoki.
Skręcam w otwartą bramę i piękną aleją dojeżdżam do placu przed białym budynkiem. Nie ma tu żadnej wskazówki, żadnego drogowskazu, nic nie wskazuje, że urządzono tu coś w rodzaju muzeum czy skansenu, nic nie zaprasza, nie wskazuje gdzie mógłbym kupić bilet wstępu.

Przez chwilę czuję się jak intruz, rozglądając się dokoła, nie wiedząc co zrobić. W pewnym momencie w drzwiach białego budynku, nad którymi widnieje duży napis Gorreana, dostrzegam mężczyznę, który macha w moim kierunku ręką, przywołując mnie do siebie. Gdy podchodzę, mężczyzna bez słów, ze smutnym uśmiechem na twarzy zaprasza do środka, wykonując sekwencję gestów, które zachęcają mnie bym śmiało wszedł do budynku i czuł się swobodnie.
Wnętrze jest mroczne. Do wielkich sal nie wpada wystarczająca ilość światła by rozświetlić je blaskiem słońca. Jestem w fabryce herbaty. Dwie sale to swego rodzaju muzeum (a jednak!). Stare, nieużywane już dziś maszyny z poprzedniego wieku wyglądają jakby ktoś wyłączył je przed chwilą. Drewniane konstrukcje, stalowe okucia, koła zamachowe, pasy transmisyjne, taśmy transportowe, kosze, kadzie - manufaktura, wczesny industrializm. Cisza. Jedynie z oddali dobiegają głuche dźwięki maszyn, szum i zapach. Idę dalej, mężczyzna znów zachęca mnie gestami do nie skrępowania. W kolejnych pomieszczeniach dominują już dźwięki, a zapachy odurzaj. Maszyny, podobne do eksponatów, tyle że napędzane elektrycznością pracują leniwie, a kilka kobiet w białych fartuchach i czepkach wykonuje swoją pracę nie zwracając na mnie uwagi.
 

 W ostatniej sali, przy dużym stole siedzą inne kobiety i sprawnymi ruchami dłoni selekcjonują rozsypane na stole, spreparowane rośliny, pakując je do odpowiednich torebek. Torebki są zielone, brązowe i błękitne, a na wszystkich dominuje jedno słowo: Gorreana.
Nieco oszołomiony dziwną podróżą w czasie kieruję się do wyjścia. To zabawne, ale idę powoli, a kroki stawiam rozważnie, jakbym bał się skruszyć smutną aurę nabożeństwa, które odbywa się tu nieustannie od dziesiątków lat.
Przy wyjściu ustawiony jest mały kontuar. Gdy zbliżam się do niego mężczyzna, wciąż bez słów, nalewa już do kubeczka herbatę i podsuwa go w moją stronę. Piję bez słowa. Przez moment jestem pewien, że to najlepsza herbata jakiej dane mi było kosztować.
Kupuję kilka paczuszek - nie mogło być inaczej. Mężczyzna kłania się na pożegnanie.
To nie był interes. On mnie obdarował, a ja dar przyjąłem skwapliwie. Opuszczam plantację. Jadąc znów aleją mijam młodego chłopca z koszem na plecach. Gorreana, to bodaj jedyna plantacja herbaty w Europie.

Z wioski Capelas schodzi się do portu kilkadziesiąt metrów w dół po poprowadzonym trawersem betonowym chodniku. Mała zatoczka tworzy naturalny port, z którego zabiera mnie i kilkoro jeszcze chętnych motorowy ponton. Silnik pracuje głośno, w równych interwałach rozlegają się plasknięcia gumowej łodzi o fale, a północny klif Sao Miguel oddala się coraz bardziej.
Na pierwsze wrażenia nie trzeba długo czekać. Już po kilku minutach zjawiają się delfiny i płyną równo z łodzią wyskakując z wody raz po raz. Łódź pędzi dalej przed siebie jakby kierujący nią nie zwracał na baraszkujące zwierzęta uwagi. Pasażerowie są podnieceni, ale i oni szybko godzą się, że to wciąż nie są najbardziej oczekiwane atrakcje wyprawy. Jeszcze pokazują sobie wzajem ekwilibrystyczne popisy delfinów, ale wraz z oddalaniem się lądu, z coraz większym podnieceniem wypatrują czegoś innego dokoła.
Delfiny towarzyszą nam nadal, lecz w końcu znikają ustępując ostatecznie miejsca napięciu. Wyspa jest już daleko i w pewnym momencie, po odebraniu przez radio informacji dowodzący wyprawą zatrzymuje łódź i wyłącza silnik. Zapada cisza. Ponton kołysze się na wysokich lecz łagodnych falach, pasażerowie milczą, niektórzy stoją, wszyscy wpatrzeni z nadzieją w ocean. Trwa to długie minuty, kwadranse, może więcej. Naraz uświadamiam sobie, że najbardziej podniecające w tej wyprawie jest oczekiwanie i cisza.
W końcu jednak nasz przewodnik wyciąga przed siebie dłoń wskazując wielki ciemny kształt na powierzchni wody. Kilkadziesiąt metrów przed nami powoli, majestatycznie płynie wieloryb. Zbliżamy się do niego cicho, ale on nie pozwala się podejść - utrzymuje dystans, nie ucieka, lecz i nie pozwala zbliżyć się na odległość, której nie akceptuje. Dryfujemy tak wpatrzeni w wystawiony nad powierzchnię nos wieloryba, z którego raz po raz wystrzeliwuje fontanna wody. To ona, oznajmia przewodnik, samica kaszalota.
W końcu zwierzę zmęczone towarzystwem zanurza się i znika nam z oczu. Uczestnicy wyprawy wiedzą jednak, że to nie koniec przedstawienia - dopiero teraz wydarzy się to na co wszyscy czekamy.
Zanurzenie było jedynie próbą sprawdzenia, czy zrezygnujemy. Po chwili wieloryb wynurza się z drugiej strony pontonu, płynie spokojnie przez kilka minut i nagle podejmuje decyzję - energicznie chowa łeb pod powierzchnię wody, nad powierzchnią pojawia się grzbiet, który też znika po chwili i w końcu, pełna gracji i pewności pojawia się wielka płetwa, z której skrzydeł zlewa się woda i zwierzę znika ostatecznie nurkując prostopadle do powierzchni oceanu na głębokość, na której nikt już nie będzie go niepokoił

W przewodnikach turystycznych można przeczytać: zielony raj na środku Atlantyku. I rzeczywiście, zwłaszcza północny i północno-wschodni region Sao Miguel, Nordeste ze stolicą w miasteczku o tej samej nazwie, bezbłędnie odpowiada takim określeniom. Zalesione góry sięgające ponad 1000 metrów ponad poziom oceanu, wysoki klif, bajecznie kolorowe kwiaty, zorganizowane punkty widokowe - wszystko to gwarantuje spokój i wytchnienie.
Wracając do Ponta Delgada oddalam się od wybrzeża i wjeżdżam w głąb wyspy kierując się ku Furnas.
To szczególne miejsce. Miasteczko położone jest w pięknej dolinie wśród lasów, nad którymi niemal zawsze unosi się mgła. Z całą pewnością atrakcją przyciągającą turystów jest park Terra Nostra, w którym znajduje się hotel-sanatorium, basen z gorącą źródlaną wodą w kolorze rozpuszczonej cegły i mnóstwo roślin - drzew, krzewów, kwiatów - sprowadzonych tu z różnych stron świata, ze stref chłodniejszych i tropikalnych. Wielu roślin, które rosną w parku na próżno szukalibyśmy dziś w krainach, z których pochodzą.

Ale główną atrakcją Furnas są gejzery. Ziemia jest tu gorąca i stąpając po niej, zwłaszcza nad pobliskim jeziorem, trudno oprzeć się wrażeniu, że jest się jakby bliżej jądra Ziemi.

W samym środku miasteczka, z otworów w ziemi bucha - czy to para, czy dym, trudno ocenić z oddali. Wokół tych dziur dostrzegam pojedyncze stojące sylwetki ludzi zanurzone w oparach, tak że widać im tylko nogi. Inhalacja. Opary leczą. Kuracjusze oddalą się potem, by pożywić się lokalnymi przysmakami gotowanymi na naturalnych kuchniach. Gdy zbliżam się, coraz wyraźniej czuję swąd, czuję siarkę, odchody Ziemi, smród, który staje się trudny do wytrzymania. Podchodzę jednak, przełamując opór organizmu. W dziurze gotuje się błoto w kolorze stalowym, pękają tłuste bąble, wystrzeliwują z impetem obłoki dymu. Pod stopami wyczuwam gorący grunt.
Nie wytrzymuję długo. Opary oblepiły mnie całego, spocony uciekam w poszukiwaniu pachnącego bezpiecznie powietrza.
Porzucam dolinę w raju. Czy właśnie tak pachnie raj?

Azory mają swoją autonomię. Swoją herbatę. Swój tytoń. Swoją ceramikę. Nawet swoje ryby. I ananasy. Jeśli nie jedliście ananasów na Sao Miguel - nie jedliście ananasów.