Monika Potempska

Introduction of easy access through the Page

 

-

Szalone lata... Szalone lata...

Chwila

dla Ciebie

Nr 31 1sierpnia 2024

 

 
  SZALONE LATA 60-TE I 70-TE
Woźna znów zagoniła mnie do obierania ziemniaków!
Z chłopakiem w pokoju "Tak ale przy otwartych drzwiach"


„Ucieszyłam się bardzo, że sąsiadka ma dzieci..."

opowiada Monika Potempska (66 1.) z Konstancina-Jeziorny (Mazowsze)

z ukochaną mamą
Z dzieciństwa spędzonego w stolicy zapamiętałam wielkie podwórze otoczone budynkami, czyli tak zwaną studnię. Najbardziej lubiliśmy tam bawić się w chowanego. Czasami, jak ktoś się dobrze zaszył w jakimś zakamarku, to poszukiwania mogły trwać i kilka godzin.
- Zgłodnieje, to wyjdzie - śmialiśmy się.
W 1964 roku poszłam do szkoły. To był stary budynek z cegły, chyba po garnizonie wojskowym. W klasach stały jeszcze piece kaflowe. Dru¬gą najważniejszą osobą po dyrektorce była tam... woźna, ganiała uczniów ze szmatą i wszyscy się jej bali. Nikt nie chciał jej podpaść. Mnie często wybierała do pomocy w kuchni, musiałam obierać ziemniaki. Nie cierpiałam tego...
- Jak ty trzymasz ten nóż, masz dwie lewe rączki - gderała mi nad głową.
-
Oj Monisia, Monisia, co z ciebie wyrośnie?!
Ale lubiłam poranne apele. Pani dyrektor próbowała się z nami gimnastykować i wyglądało to bardzo zabawnie. Przychodziła w garsonce i podskakiwała.

dumna z kożuszka

Na wakacje wyjeżdżałam co roku na kolonie do Urli. To był ośrodek w lesie nad rzeczką. Mieszkaliśmy w drewnianych barakach. Były też domki,
ale tylko dla starszych dzieci, bardzo im zazdrościłam. Po obiedzie była sjesta, trzeba było leżeć i odpoczywać, ale nikomu to nie było w smak. Wyskakiwałyśmy więc przez okno i biegałyśmy po lesie.
Pamiętam kolonijną dyskotekę... Z koleżanką puszczałyśmy w kółko piosenki zespołu Rolling Stones. Ale pani dyrektor kazała zmieniać płyty, żeby leciało też coś dla młodszych dzieci, nie chciałyśmy się z tym pogodzić, więc... zakończyła zabawę. Pewnie miała rację, ale wtedy nie rozumiałyśmy jak można nie lubić Rolling Stones.
Po podstawówce poszłam do liceum do innej dzielnicy i musiałam dojeżdżać tramwajem. A to była pokusa do wagarowania.
- Oj, znowu przejechałyśmy nasz przystanek, chyba nie zdążymy już na matematykę - udawałyśmy bardzo zmartwione, a w rzeczywistości jeździłyśmy w kółko i świetnie się bawiłyśmy. Zdarzało nam się wpadać po lekcjach do kawiarni Sułtan na pyszny krem i ciastka.
Chętnie chodziłam na zajęcia z wychowania fizycznego. Uczyła nas mama Jacka Wszoły, słynnego skoczka wzwyż, olimpijczyka. Miałyśmy go okazję poznać, stawiała nam syna za wzór.
- Jak nie będziecie uprawiać sportu to szybciej się zestarzejecie - ostrzegała i pewnie miała rację, ale to akurat puszczałyśmy mimo uszu, bo która nastolatka wybiega tak w przyszłość.

W czwartej klasie liceum zaczęły się prywatki. U kogoś w domu puszczaliśmy muzykę z płyt. Kto chciał tańczył, ale można było tylko słuchać i podpierać ścianę. Było bardzo przyjemnie. Chodziliśmy też do klubów młodzieżowych. Tam już nie było tak kameralnie, ale za to można było poznać fajnych chłopaków. Ja byłam wtedy zakochana. Miał na imię Zbyszek i spotykaliśmy się od studniówki. Niestety wyjechał na studia do Płocka. Ja zostałam w stolicy, poszłam do studium stenotypii i języków obcych. Pisywaliśmy do siebie przez rok, ale ta miłość na odległość się wypaliła.
- Mam dla ciebie chłopaka! Bardzo chce cię poznać...
- zdradziła mi moja koleżanka Iwona latem 1977 roku.
Okazało się, że to był Jurek, brat jej chłopaka Bartka, ale o tym już nie wspomniała. Spotkaliśmy i poszliśmy na kawę. Ale jakoś nie zaskoczyło. On miał wtedy złamany ząb i nie wyglądał ciekawie. Nie kontynuowaliśmy znajomości, ale okazało się, że nie zapomnieliśmy o sobie. Po pół roku Jurek napisał do mnie pocztówkę z zaproszeniem na spotkanie. Zgodziłam się i wtedy zostaliśmy parą. Bardzo byliśmy w sobie zakochani, a co za tym idzie chowaliśmy się po kątach, żeby, choć przez chwilę być tylko we dwoje. Niestety moja rodzina ostro mnie pilnowała. Tata kazał nam zostawiać otwarte drzwi, a mama prosiła, żebyśmy siedzieli w salonie. Kiedy musieli gdzieś wyjść, prosili o pomoc ciocię, która mieszkała obok.
- Kochani, może się kompotu napijecie? Może ciasta wam ukroję? - co chwila wchodziła do mojego pokoju z podobnymi pytaniami, oczywiście tylko po to, żeby sprawdzić, co porabiamy

to Ja

Tego się nie dało wytrzymać i... postanowiliśmy się pobrać. Niestety rodzice nie chcieli się zgodzić, więc w końcu sami poszliśmy do urzędu, umówiliśmy termin i załatwiliśmy wesele,
a im wysłaliśmy zaproszenie, gdzie i o której mają przyjść na ślub. Musieli się poddać.
Ale nie trafiliśmy z terminem, ponieważ to był grudzień 1978 roku i właśnie zaczynała się zima stulecia. Nasi goście ledwo dotarli do sali weselnej, ale już wielu z nich nie miało jak wrócić. Podobna sytuacja miała miejsce kilka tygodni później, kiedy wybieraliśmy się na sylwestra. Umówiliśmy się z Bartkiem i Iwoną, że dotrzemy tam razem. Niestety na ulicy okazało się, że nic już że nic już nie jeździ. Ani autobusy, ani taksówki. Ulice były kompletnie zasypane.
- Mamy dużo czasu, jest tak pięknie, przejdźmy się
- zaproponowali ochoczo nasi mężczyźni.

To nie było tak blisko, jak oceniali i... Nowy Rok witaliśmy na moście nad Wisłą. Zresztą nie byliśmy tam jedyni, więc było wesoło.
Po ślubie zamieszkaliśmy w kawalerce w centrum miasta. Ja zaczęłam pracę w firmie zaj-mującą się handlem zagranicznym, a mąż jeszcze studiował. Pomagali nam rodzice. Udało nam się kupić fiata 125p i tele-wizor Vela. W 1980 roku urodziła się Agnieszka. Mąż zaczął pracę w Unitrze, a ja poszłam na urlop macierzyński. Wtedy zaczął się kryzys, prawie nic nie mogłam dostać. Potrafiłam wstawać o 5 rano, żeby kupić pieczywo. Często chodziłam z wózkiem, więc czasami ludzie mnie przepuszczali, ale nie byłam jedyna. Sytuacja popra-wiła się, kiedy lepiej poznałam Alicję, sąsiadkę z klatki, która miała małe dzieci. Postanowiłyśmy sobie nawzajem pomóc.
Dziś ja robię zakupy, a ty zostajesz z dziećmi, a jutro na odwrót - układałyśmy grafik na kilka dni do przodu.
Przydawały się też znajomości, czasami któraś z nas dostawała cynk, że mają gdzieś rzucić mięso lub cukier i dzięki temu łatwiej było coś dostać.
Pod koniec 1981 roku mąż dostał powołanie do wojska i zaraz potem ogłoszono stan wojenny. Byłam przerażona, bo nie wiedziałam, co się dzieje Ale całe szczęście w końcu udało mi się z nim skontaktować. Wrócił do domu po 3 miesiącach i mogłam odetchnąć z ulgą.
Kiedy Agnieszka podrosła wróciłam do pracy w centrali handlu. Wyjeżdżałam na delegacje zagraniczne, to się opłacało, dzięki zaoszczędzonym dewizom udało nam się kupić większe mieszkanie. Jeździliśmy też na wczasy do Bułgarii albo na narty do Szczyrku.
Niestety, moje małżeństwo się rozpadło. Na początku lat 90. rozwiodłam się. Sama wychowywałam córkę i jednocześnie pracowałam. W 2000 roku poznałam Zbyszka.
Na początku to była przyjaźń, ale z czasem przerodziła się w coś więcej. Kilka lat temu w końcu postanowiliśmy się pobrać. Przeprowadziliśmy
się do Konstancina-Jeziorny, żeby mieć bliżej do krewnych. Agnieszka ma już swoją rodzinę i siedmioletnią córkę, moją ukochaną wnusię Halszkę. Lubi słuchać moich opowieści, jest czasem bardzo zdziwiona. Bo to jednak minęła pewna epoka, ale czy taka znowu zła?

Moniki Potempskiej wysłuchała
Anna Wyszyńska

 

end

end

 

end