|
SZALONE LATA 60-TE I 70-TE
Woźna znów zagoniła mnie do
obierania ziemniaków!
Z chłopakiem w pokoju "Tak ale przy otwartych drzwiach"
„Ucieszyłam się bardzo, że sąsiadka ma dzieci..."
opowiada Monika Potempska (66 1.) z Konstancina-Jeziorny
(Mazowsze)
Z dzieciństwa spędzonego w stolicy zapamiętałam wielkie podwórze
otoczone budynkami, czyli tak zwaną studnię. Najbardziej lubiliśmy tam bawić się w
chowanego. Czasami, jak ktoś się dobrze zaszył w jakimś
zakamarku, to poszukiwania mogły trwać i kilka godzin.
- Zgłodnieje, to wyjdzie
- śmialiśmy się.
W 1964 roku poszłam do szkoły. To był stary budynek z cegły,
chyba po garnizonie wojskowym. W klasach stały jeszcze piece
kaflowe. Dru¬gą najważniejszą osobą po dyrektorce była tam...
woźna, ganiała uczniów ze szmatą i wszyscy się jej bali. Nikt
nie chciał jej podpaść. Mnie często wybierała do pomocy w kuchni,
musiałam obierać ziemniaki. Nie cierpiałam tego...
- Jak ty trzymasz ten nóż, masz dwie lewe rączki
- gderała mi
nad głową.
- Oj Monisia, Monisia, co z ciebie wyrośnie?!
Ale lubiłam poranne apele. Pani dyrektor próbowała się z nami
gimnastykować i wyglądało to bardzo zabawnie. Przychodziła w garsonce i
podskakiwała.
Na wakacje wyjeżdżałam co roku na kolonie do Urli. To był
ośrodek w lesie nad rzeczką. Mieszkaliśmy w drewnianych barakach.
Były też domki,
ale tylko dla starszych dzieci, bardzo im zazdrościłam. Po
obiedzie była sjesta, trzeba było leżeć i odpoczywać, ale nikomu
to nie było w smak. Wyskakiwałyśmy więc przez okno
i biegałyśmy po lesie.
Pamiętam kolonijną dyskotekę... Z koleżanką puszczałyśmy w
kółko piosenki zespołu Rolling Stones. Ale pani dyrektor kazała
zmieniać płyty, żeby leciało też coś dla młodszych dzieci, nie
chciałyśmy się z tym pogodzić, więc... zakończyła zabawę. Pewnie
miała rację, ale wtedy nie rozumiałyśmy jak można nie lubić
Rolling Stones.
Po podstawówce poszłam do liceum do innej dzielnicy i musiałam
dojeżdżać tramwajem. A to była pokusa do wagarowania.
- Oj, znowu przejechałyśmy nasz przystanek, chyba nie zdążymy
już na matematykę - udawałyśmy bardzo zmartwione, a w
rzeczywistości jeździłyśmy w kółko i świetnie się bawiłyśmy.
Zdarzało nam się wpadać po lekcjach do kawiarni Sułtan na pyszny
krem i ciastka.
Chętnie chodziłam na zajęcia z wychowania fizycznego. Uczyła nas
mama Jacka Wszoły, słynnego skoczka wzwyż, olimpijczyka.
Miałyśmy go okazję poznać, stawiała nam syna za wzór.
- Jak nie będziecie uprawiać sportu to szybciej się
zestarzejecie - ostrzegała i pewnie miała rację, ale to akurat
puszczałyśmy mimo uszu, bo która nastolatka wybiega tak w
przyszłość.
W czwartej klasie liceum zaczęły się prywatki. U kogoś w domu
puszczaliśmy muzykę z płyt. Kto chciał tańczył, ale można było
tylko słuchać i podpierać ścianę. Było
bardzo przyjemnie. Chodziliśmy też do klubów młodzieżowych. Tam
już nie było tak kameralnie, ale za to
można było poznać fajnych chłopaków. Ja byłam wtedy zakochana.
Miał na imię Zbyszek i spotykaliśmy się od studniówki. Niestety
wyjechał na studia do Płocka. Ja zostałam w stolicy, poszłam do
studium stenotypii i języków obcych. Pisywaliśmy do siebie przez
rok, ale ta miłość na odległość się wypaliła.
- Mam dla ciebie chłopaka! Bardzo chce cię poznać...
- zdradziła mi moja koleżanka Iwona latem 1977 roku.
Okazało się, że to był Jurek, brat jej chłopaka Bartka, ale o
tym już nie wspomniała. Spotkaliśmy i poszliśmy na kawę. Ale
jakoś nie zaskoczyło. On miał wtedy złamany ząb i nie wyglądał
ciekawie. Nie kontynuowaliśmy znajomości, ale okazało się, że
nie zapomnieliśmy o sobie. Po pół roku Jurek napisał do mnie
pocztówkę z zaproszeniem na spotkanie. Zgodziłam się i wtedy
zostaliśmy parą. Bardzo byliśmy w sobie zakochani, a co za tym
idzie chowaliśmy się po kątach, żeby, choć przez chwilę być
tylko we dwoje. Niestety moja rodzina ostro mnie pilnowała. Tata
kazał nam zostawiać otwarte drzwi, a mama prosiła, żebyśmy
siedzieli w salonie. Kiedy musieli gdzieś wyjść, prosili o pomoc
ciocię, która mieszkała obok.
- Kochani, może się kompotu napijecie?
Może ciasta wam ukroję? - co chwila wchodziła do mojego pokoju z
podobnymi pytaniami, oczywiście tylko po to, żeby sprawdzić, co
porabiamy
Tego się nie dało wytrzymać i... postanowiliśmy się pobrać.
Niestety rodzice nie chcieli się zgodzić, więc w końcu sami
poszliśmy do urzędu, umówiliśmy termin i załatwiliśmy wesele,
a im wysłaliśmy zaproszenie, gdzie i o której mają przyjść na
ślub. Musieli się poddać.
Ale nie trafiliśmy z terminem, ponieważ to był grudzień 1978
roku i właśnie zaczynała się zima stulecia. Nasi goście ledwo
dotarli do sali weselnej, ale już wielu z nich nie miało jak
wrócić. Podobna sytuacja miała miejsce kilka tygodni później,
kiedy wybieraliśmy się na sylwestra. Umówiliśmy się z Bartkiem i
Iwoną, że dotrzemy tam razem. Niestety na ulicy okazało się, że
nic już że nic już nie jeździ. Ani autobusy, ani taksówki. Ulice
były kompletnie zasypane.
- Mamy dużo czasu, jest tak pięknie, przejdźmy się
- zaproponowali ochoczo nasi mężczyźni.
To nie było tak blisko, jak oceniali i... Nowy Rok witaliśmy na
moście nad Wisłą. Zresztą nie byliśmy tam jedyni, więc było
wesoło.
Po ślubie zamieszkaliśmy w kawalerce w centrum miasta. Ja
zaczęłam pracę w firmie zaj-mującą się handlem zagranicznym, a
mąż jeszcze studiował. Pomagali nam rodzice. Udało nam się kupić
fiata 125p i tele-wizor Vela. W 1980 roku urodziła się Agnieszka.
Mąż zaczął pracę w Unitrze, a ja poszłam na urlop macierzyński.
Wtedy zaczął się kryzys, prawie nic nie mogłam dostać.
Potrafiłam wstawać o 5 rano, żeby kupić pieczywo. Często
chodziłam z wózkiem, więc czasami ludzie mnie przepuszczali, ale
nie byłam jedyna. Sytuacja popra-wiła się, kiedy lepiej poznałam
Alicję, sąsiadkę z klatki, która miała małe dzieci.
Postanowiłyśmy sobie nawzajem pomóc.
Dziś ja robię zakupy, a ty zostajesz z dziećmi, a jutro na
odwrót - układałyśmy grafik na kilka dni do przodu.
Przydawały się też znajomości, czasami któraś z nas dostawała
cynk, że mają gdzieś rzucić mięso lub cukier i dzięki temu
łatwiej było coś dostać.
Pod koniec 1981 roku mąż dostał powołanie do wojska
i zaraz potem ogłoszono stan wojenny. Byłam przerażona,
bo nie wiedziałam, co się dzieje Ale całe szczęście w końcu
udało mi się z nim skontaktować. Wrócił do domu po 3 miesiącach
i mogłam odetchnąć z ulgą.
Kiedy Agnieszka podrosła wróciłam do pracy w centrali handlu.
Wyjeżdżałam na delegacje zagraniczne, to się opłacało, dzięki
zaoszczędzonym dewizom udało nam się kupić większe mieszkanie.
Jeździliśmy też na wczasy do Bułgarii albo na narty do Szczyrku.
Niestety, moje małżeństwo się rozpadło. Na początku lat 90.
rozwiodłam się. Sama wychowywałam córkę i jednocześnie
pracowałam. W 2000 roku poznałam Zbyszka.
Na początku to była przyjaźń, ale z czasem przerodziła się w coś
więcej. Kilka lat temu w końcu postanowiliśmy się pobrać.
Przeprowadziliśmy
się do Konstancina-Jeziorny, żeby mieć bliżej do krewnych.
Agnieszka ma już swoją rodzinę i siedmioletnią córkę, moją
ukochaną wnusię Halszkę. Lubi słuchać moich opowieści, jest
czasem bardzo zdziwiona. Bo to jednak minęła pewna epoka, ale
czy taka znowu zła?
Moniki Potempskiej wysłuchała
Anna Wyszyńska
|
|