Artykuł napisany przez Marka Potempskiego opisujący

sytuację prawdziwą podczas pobytu w Afganistanie.

 

Uwaga:

zamieszczone zdjęcia służą jedynie do wprowadzenia czytelnika w nastrój tamtych czasów i miejsca

 

 

 

An article published by Marek Potempski describing a real situation having place during his visit to Afghanistan.

 

Attention:

the pictures placed on this page are ment to create a climate of those times and time.

King's Gardens

Kiedyś w Afganistanie było zupełnie inaczej. Wtedy mieli tam króla, jeszcze nie mówiło się o talibach, a w górach Bamyian wciąż stały posągi Buddów. Ludzie byli biedni, ale mili i uśmiechali się często. Kraj był piękny, górzysty i niemal nieskażony cywilizacją. Jedyna w kraju asfaltowa szosa od granicy z Iranem biegła na południe, omijając góry i dalej  aż do Kabulu Tam dzieliła się: jedna na wschód do Pakistanu, druga na północ do granicy z ZSSR. Wszystkiego nieco ponad osiemset kilometrów. Nie można było się zgubić.

Leżący w starej dolinie rzeki Kabul dzieliła ogromna, stroma góra. Jej zbocza pokryte były tysiącami lepianek skleconych jedne nad drugimi. Nie było w nich prądu ani wody i europejczycy nie odwiedzali tej części miasta, która wieczorami pogrążała się w ciemnościach.

In a Tea House - interesting representative of local population

Przez handlową cześć miasta przewijały się grupy młodych podróżnych z całego świata, w jadących do Indii, Australii, lub do Europy. W tanim hoteliku z coffie shopem żyło się za dwa dolary dziennie a haszyszem, napalić za darmo. Życie płynęło beztrosko i leniwie bo od rana  było gorąco. W dzień niewiele ciekawego się działo. Można było wyjść coś kupić, pójść na bazar, albo załatwić wizę i bilet na dalsza podróż. Jeśli ktoś chciał mógł pójść nawet na targ wielbłądów, najczęściej jednak siedziało się w zacienionej części podwórka  hoteliku, wymieniając rady i uwagi.

Któregoś dnia postanowiliśmy pojechać na wycieczkę w góry. We czterech zapakowaliśmy się do starego czarnego garbusa i ruszyliśmy szosą w kierunku Pakistanu.

Droga prowadziła korytem rwącego strumienia, wśród głazów i niekończących się gór. Po godzinie minęliśmy niewielką tamę i domek, jak młyn wodny, od którego w kilku kierunkach odchodziły przewody elektryczne  Skręciliśmy z asfaltowej szosy i dalej  jechaliśmy traktem wzdłuż linii elektrycznej. Po kilku minutach stanęliśmy nad stromym uskokiem i jeziorem wypełniającym dno głębokiej doliny.

A typical view on the road to Jallabat

Na brzegu jeziora stała okazała willa otoczona wysokim murem. Od strony wody mur otaczał niewielką przystań z kilkoma nowoczesnymi łodziami. Widok był tak niespodziewany, że z zachwytu staliśmy jak wryci.

- Ciekawe kto tam mieszka?

- Dziwne, ze wogóle nie widać tam ludzi.

Zwykle w Afganistanie, wystarczyło zatrzymać się w zdawałoby się wyludnionym  terenie, aby po kilku minutach, nie wiadomo skąd pojawiali się miejscowi.

Siadali opodal w kucki, przyglądali się kilka minut, po czym starali się nawiązać rozmowę.

Standardowe pytania.- skąd jesteście, dokąd jedziecie, potem o rodzinę. Jeśli rozmowa kleiła się, miejscowi chętnie zapraszali do siebie na herbatę.

Tu jednak nic się nie działo. Słychać było jedynie szum wiatru.

- Może zjedziemy na dół się wykąpać. - zaproponował któryś z chłopaków.

- Może ktoś wyjdzie z tej willi i zaproszą nas do środka -. Ten pomysł spodobał się wszystkim.

Aby zjechać do jeziora musieliśmy cofnąć się do traktu i jechać wzdłuż linii elektrycznej. Po kilku minutach stanęliśmy się przed szlabanem i budką strażniczą.

Marek and Mirek with a real VW

Szlaban był otwarty, a wokół nie było nikogo. Nie namyślając się ruszyliśmy dalej i po chwili  wyjechaliśmy nad brzeg jeziora.  Mur wokół  willi był wyższy i masywniejszy niż wydawał się z góry.

 Postawiliśmy naszego garbusa na brzegu w przyzwoitej odległości od willi, tak aby nie niepokoić nikogo. Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy brodzić w jeziorze, obserwując wille dość niepewnie, czekając czy pojawi się ktoś zaciekawiony.

Nagle brama otworzyła się i wybiegł przed nią oddział żołnierzy. Wymachując pasami i kijami biegli w naszą stronę krzycząc złowrogo. Wskoczyliśmy z powrotem do samochodu i omijając szerokim łukiem goniących nas żołnierzy wróciliśmy na drogę. Po chwili byliśmy znów przed szlabanem, który tym razem był zamknięty. Obok stało trzech żołnierzy.

Zatrzymaliśmy się zastanawiając się co dalej. Staraliśmy się wpłynąć na żołnierzy, aby nas przepuścili. Oni jednak okazali się nieubłagani. Pokazywali rekami, ze mamy wrócić do willi. Ponoć czekali tam na nas z herbatą. Ale my mieliśmy wciąż przed oczami widok pędzącej w naszą stronę złowrogiej grupy.

- Tu mamy chyba więcej szans aby się przebić – zawyrokował najbardziej krewki z nas Mirek.

 Znający kilka afgańskich słów Bogdan starał się wpłynąć na jednego z żołnierzy aby odłożył kamień, który trzymał w dłoni. Jednak jego starania nie przyniosły rezultatu. Obaj zaczęli go sobie wyrywać, a ja dostałem drewniana pałką w głowę. Zamieszanie przerodziło się w bijatykę a w powietrzu zaczęły latać kamienie.

Villa - not exactly that described in this short story

Mirek podbiegł do samochodu, skąd wyciągnął mały czarny straszak z niklowaną lufa i strzelił w powietrze. Na chwile zapadła cisza, a afgańscy żołnierze błyskawicznie pochowali się za skały.

- Otwórzcie szlaban i zwiewamy! komenderował Mirek wymachując straszakiem.

Wskoczyłem za kierownicę i wyjechałem za otwarty już szlaban. Reszta chłopaków wsiadała w biegu i po chwili pędziliśmy w kierunku asfaltowej szosy.

- O rany! Niezła historia!? Wymienialiśmy uwagi na gorąco.

- Chyba nikt nie uwierzy, ze cos takiego nam się zdarzyło.

- Całe szczęście, że oni nie mieli broni.

Po kilkunastu minutach jazdy dojechaliśmy do posterunku drogowego. Takie posterunki rozmieszczone były na szosie co kilkadziesiąt kilometrów. Zwykle pytali tylko dokąd się jedzie i rzadko sprawdzali dokumenty.  Tym razem było inaczej.

  Szosę przegradzała pospiesznie zbudowana barykada z kamieni. Każdy samochód musiał zjechać na pobocze, zanim wolno mu było jechać dalej. Na widok naszego garbusa żołnierze wyraźnie się ożywili i komentowali głośno wskazując na duże białe napisy na masce naszego samochodu. Były to nazwy stolic przez które w drodze z Berlina do Kabulu przejechał nasz garbus.

Zupełnie zapomnieliśmy o tych posterunkach. Pierwszą  myślą było zawrócić i uciekać, ale nie było dokąd. To była przecież jedyna w kraju asfaltowa szosa.

Posłusznie zjechaliśmy na pobocze. Kontrolujący nas żołnierz nakazał zgasić silnik i czekać. Nie było wątpliwości, że zostaliśmy rozpoznani. Zastanawialiśmy się, co stanie się dalej.

Way to travel

Mirek poszedł dowiedzieć się na co czekamy. Patrzyliśmy jak rozmawia z żołnierzami. Po chwili wrócił niepocieszony.

- Oni nic nie wiedzą. Musimy czekać na oficera.

Staliśmy oparci o nadwozie garbusa, kiedy Jeepem nadjechał młody, elegancko wygalający oficer Podszedł do naszego samochodu i bezceremonialnie zaczął  przeglądać co mamy w środku.

- Czego szukasz?  Zapytał Mirek.

- Pistoletu. Odpowiedział  oficer  – dostaliśmy meldunek z komisariatu, że była strzelanina koło letniej rezydencji króla i ktoś ranił strażnika w głowę.

Letnia rezydencja króla… Rzeczywiście mogliśmy się domyśleć ze nie był to zwykły dom bogatych. Budka strażnicza, szlaban , wysoki mur okazała willa i przystań z nowoczesnymi łodziami… To nie był codzienny widok w Afganistanie.

W tej sytuacji nie było dłużej sensu niczego udawać. Mirek sięgnął do wnętrza samochodu, wyciągnął straszak, i podał go oficerowi.

- To tylko straszak. Strzelaliśmy dla postrachu, bo zaatakowali nas żołnierze. My też mamy rannego próbował ratować sytuację Mirek wskazując ślady krwi na mojej głowie.

Oficer obejrzał straszak, pomyślał chwilę i zawyrokował, że musimy pojechać na posterunek  aby spisać zeznanie.

Uspokoił nas, że to nie potrwa długo. Po drodze powiedział ponoć Mirkowi, że król zamierzał przyjechać dziś nad jezioro, ale zmienił plany z powodu strzałów oddanych w okolicy jego posiadłości.

Kiedy dojechaliśmy na komisariat oficer zarządził zbiórkę całego plutonu, poczym długo tłumaczył żołnierzom, ze z tej broni nie można wystrzelić kuli, bo nie ma nawet dziury w lufie.

Tym niemniej żołnierze rozeszli się nie przekonani. Oficer wyznaczył sierżanta do spisania zeznania, powiedział, że to nie potrwa dłużej niż pół godziny i ulotnił się niepostrzeżenie.

Marek with a quard

Po godzinie zeznanie było gotowe, ale w niezrozumiałym dla nas języku. Sierżant nakazał podpisać je odciskami kciuka. Zrobiliśmy to po dopisaniu po angielsku, że nie rozumiemy podpisywanego tekstu. Sierżant zadowolony, że zrobił już swoje, poszedł do biura schować zeznanie. Kilku żołnierzy zaprowadziło nas do drewnianej pokrywy na środku podwórka. Jeden z nich podniósł ja, a naszym oczom ukazała się głęboko wykopana ziemianka. Żołnierze wykonali ruchy nakazujące nam wejście do ziemianki.

- Co?! My do ziemianki? Nie ma mowy! Przecież oficer powiedział, ze po spisaniu zeznania będziemy mogli wracać do Kabulu.

- Tak, tak, pojedziecie, ale dopiero jutro, bo dziś jest już za późno - skwitował sierżant, mimo że dopiero zbliżał się wieczór i jakby nie rozumiejąc co złego z ziemianką próbował ponaglić nas do wejścia pod ziemie.

- Nie ma mowy, żebyśmy spali w ziemiance. Jesteśmy europejczykami. Jeśli mamy spać to tylko w hotelu! Próbowaliśmy się bronić.

 Zażądałem, aby skontaktowano nas z Ministerstwem Obrony Afganistanu gdzie czasowo zatrudniony był mój ojciec, projektujący instalacje elektryczne na zlecenie wojska, w ramach kontraktu z Polservicem. Nasz blef najwyraźniej zrobił pewne wrażenie. Sierżant zamyślił się chwile, nie wiedząc jak zareagować.

W końcu oddelegował gdzieś dwóch żołnierzy. Wrócili rozpromienieni, mówiąc że znaleźli dla nas miejsca w hotelu.

 Był to lekko podniszczony, ale wciąż okazały, imperialny budynek, z pewnością pamiętający czasy  dawnej świetności. Pozostała jeszcze kwestia płatności. Afganie utrzymywali, ze skoro chcemy spać w hotelu, sami musimy za to zapłacić. My twierdziliśmy, ze mamy już wynajęty hotel w Kabulu. Dlaczego wiec mamy płacić podwójnie. Dyskusja na ten temat  stawała się coraz bardziej gorąca. Kątem oka zobaczyłem, ze Mirek siłował się z większym od niego  żołnierzem. Jego koszula była już w strzępach, kiedy udało mu się wyswobodzić. Puścił się biegiem w głąb hotelu, a my za nim. Wskoczyliśmy do jakiegoś pokoju i zaryglowaliśmy drzwi. Łóżkami i szafą zabarykadowaliśmy okna, aby odgrodzić się od spodziewanego odwetu. Żołnierze natomiast zasadzili się w pobliskich krzakach i pilnowali żebyśmy im nie uciekli.

 

Po kilku godzinach „oblężenia” od strony krzaków zaczęły dobiegać podniecone głosy. Pojawił się samochód dla eskorty, która miała nam towarzyszyć w drodze na główny posterunek policji w Kabulu. Był to prywatny gazik, którego właściciel, jak nam później powiedział, jechał po lekarza dla chorej żony.

Około piątej nad ranem znaleźliśmy się w głównej kwaterze policji w Kabulu. Zaprowadzono nas do pokoju, w którym jedynym meblem było piętrowe łóżko bez materaca na górnym poziomie. Na dolnym spał gruby podoficer dyżurny. Obudzono go, ale tylko na chwilę. Spojrzał na nas niezadowolony, mruknął kilka słów nakazując nam czekać, obrócił się na materacu i zasnął. Rozlokowaliśmy się na podłodze i próbowaliśmy zasnąć. Wraz z nami eskortujący nas żołnierze i nieszczęsny kierowca gazika, który z całym zamieszaniem nie miał nic wspólnego Było już jasno, kiedy podoficer dyżurny wreszcie się obudził. Wstał, podciągnął spodnie przyjrzał się nam jeszcze raz, po czym kurtuazyjnie wskazał mi zwolnione przez niego miejsce na łóżku. Odmówiłem, a on wzruszył tylko ramionami i wyszedł z pokoju pewnie rozpocząć urzędowanie. Kilka minut po dziewiątej pozwolono mi zatelefonować do ojca, który był już w pracy.

Przyjechał z dwoma dziarsko uśmiechającymi się oficerami, którzy starali się zrobić  wrażenie, że za chwilę wyciągną nas z kłopotów. Jednak ulotnili się szybko usłyszawszy, że  strzelaliśmy  do żołnierzy broniących dostępu do letniej willi króla.

At the Kabul's Market

Zbliżało się południe. Robiło się coraz goręcej więc, pozwolono nam przenieść się na podwórko. Ojciec poszedł rozmawiać z komendantem, a my w ponurych nastrojach zastanawialiśmy się robić dalej. Chodziły nam po głowie różne pomysły ucieczki, szczególnie, że pilnujący nas policjanci zezwalali nam wyjść na zewnątrz „za potrzebą”, bez eskorty, ale trzeba było dać słowo honoru, że się nie ucieknie.

Wkrótce cała przygoda zakończyła się z pomocą jednego najstarszych znanych sposobów czyli łapówki w wysokości 50$, którą mój ojciec wpłacił, jako rekompensatę dla rannego żołnierza.