Artykuł napisany przez Marka Potempskiego opisujący jego przygody podczas wyprawy do Karaczi (Pakistan). Podtytuł: Haszysz, jak X.M. nie wpadł na przemycie.

 

Machina No 6, 1998- Cover page

 

An article published by Marek Potempski in 1998 in a montly magazine - Machina describing his "adventures" in Pakistan. Sub-title suggests that we can learn how not to be recognized as a hashish smuggler.

 

Machina

Nr 6 (27) czerwiec 1998

 

 

   

 

No, wiesz... w Karaczi w ogóle nie sprawdzają. Dopiero w Amsterdamie mogą, a tam za taką ilość nic ci nie grozi, jedynie konfiskata. W końcu to przecież tylko haszysz.

Dlaczego więc sam nie pojedzie? Ale w końcu to on płaci i dopóki nie będę przekraczał granicy, wracając z dziwnie pachnącą paczką pod pachą, to rzeczywiście nic mi nie grozi.
Z Warszawy wyjeżdżałem jednak z uczuciem ostrej paranoi. Gdyby przyszło mi komuś tłumaczyć, gdzie i po co jadę... Samotny turysta, lecący na pięć dni do Karaczi, spędzający w drodze powrotnej jeden dzień w Amsterdamie, to zbyt oczywiste. Ale nikt nie pytał. W samolocie obok mnie siedział młody Walijczyk lecący do Dubaju. W pewnej chwili, jak to

w podróży, trzeba mu było opowiedzieć, gdzie i po co lecę. Mozolnie przygotowana historyjka o poszukiwaniu tropów pewnego oficera marynarki, który w grudniu ‘81 r. właśnie w Karaczi zszedł na ląd, zapowiadała się na wystarczająco nudną, aby koleś zaczął pytać o szczegóły. Nieco zwątpił, gdy — zmieniwszy temat — zacząłem opowiadać prawdziwą historię o tym, jak kiedyś w Londynie, wioząc arabskiego księcia kuloodpornym rolls-roycem, nie chcąc raptownie hamować, przejechałem na czerwonym świetle, tuż pod oknami królowej brytyjskiej i czujnym okiem jadącego z nami oficera Scotland Yardu.
Kiedy wreszcie znalazłem się w taksówce wiozącej mnie do hotelu w Karaczi, zrobiło mi się niezwykle wesoło. Widok pędzących we wszystkie strony riksz, mijane uliczne knajpki, czerwone światła, które niekoniecznie zatrzymują samochody przed wjazdem na skrzyżowanie i niezapomniany, zdradzający azjatycką ulicę zapach. Gdy tej samej nocy wyszedłem na ulicę, tuż za rogiem niemal przewróciłem się o kogoś śpiącego na chodniku. Aleja Shahrah e Liaquat w dzielnicy Saddar, tuż przy Empress Market, który jest miejscem zakupów żywego drobiu, ryb, warzyw, pieczywa i wszelkiego rodzaju produktów, była całkowicie zatkana autobusikami o zupełnie niepPawdopoc4ebnym wyglądzie. Mnóstwo ozdobnych rączek, dzwoneczków, pomponów, kolorowych firanek i żarówek. Pomocnicy kierowców tłukli kijami o boki swych pojazdów, nawołując pasażerów do zajmowania miejsc. Pełne wariactwo i do tego okropnie gorąco.

 

           


Obserwowałem to wszystko z narożnej restauracji, gdzie przysiadłem, zmęczony poszukiwaniem automatu telefonicznego. Według planu miałem zadzwonić do Jarka zaraz po przyjeździe i podać mu numer do mojego hotelu, aby on mógł przekazać go swojemu człowiekowi w Pakistanie, który z kolei miał umówić się ze mną i dostarczyć towar. Mijał już drugi dzień mojego pobytu w Karaczi, a ja wciąż nie nawiązałem kontaktu z Jarkiem. Telefon hotelowy okazał się nieprzydatny z powodów technicznych. Pojechałem zatem do głównego urzędu telefonicznego i zdziwiłem się bardzo, zobaczywszy wnętrze tego budynku. Wyglądaj jak skansen z początku lat 60. Pomimo uprzejmości dwóch telefonistów, na przemian próbujących wykręcić tarczą zabytkowego aparatu różne kombinacje podanego im numeru, dalej nie uzyskałem połączenia. W porannej gozecie przeczytałem, że właśnie siadł hinduski satelita telekomunikacyjny. Zawieszono nawet operacje finansowe na giełdzie w New Delhi, wszystkie linie telefoniczne były przeciążone. Zdecydowałem odłożyć do wieczora próby dodzwonienia się do Jarka i pojechałem rikszą na jedyną w Karaczi plażę — Clifton Beach.
Morza wyglądało wspaniale. W oddali niewielkie wysepki, a między nimi jakieś żaglowe łodzie rybackie. Słońce prawie w zenicie, ale za lekką mgiełką. Najpiękniejszy okazał się piasek drobnoziarnisty prawie czarny z ciemnozielonym odcieniem. Niesiony przez fale sprawiał, że woda stawała się czarna, a przy powracającej, nieco wolniejszej fali, zmieniała kolor na złoty, dzięki odbijającym promienie słoneczne, wciąż zawieszonym w niej okruszkom miki, Nagle, jak spod ziemi, wyrósł facet z wielbłądem. Szyję zwierzęcia pokrywały setki pomponów, a kolorowe siodło wieńczył tandetny baldachim. Przewodnik zaproponował mi przejażdżkę. Wcale nie miałem ochoty jechać na wielbłądzie. Najlepszym jednak sposobem uwolnienia się od nachalnych namów przewodnika jest zgodzić się na usługę. Dosiadłem więc biednej bestii i dałem się powieźć wzdłuż plaży. W sumie jedyny atrakcyjny moment to ten, kiedy wielbłąd wstaje z klęczek i można nieźle polecieć na łeb, na szyję, a potem to już nic ciekawego. Po prostu idzie, kołysząc się, i tyle.
Minął trzeci dzień, a ja wciąż nie mogłem dodzwonić się do Jarka. Po wieczornym wypoczynku, łyknąwszy szklaneczkę whisky, wyszedłem na miasto, żeby znów spróbować. Ulice jak zwykle były przepełnione. Nagle zobaczyłem istny szczyt wariactwa: konna bryczka, ozdobiona tak jak wszystkie mnóstwem świecidełek i cudeniek, dodatkowo błyskała setką różnokolorowych, domowych żarówek. Na koźle, obok woźnicy przyklejony był żółtą taśmą spalinowy generator „Honda”, zasilający prądem tę przedziwną instalację. To było naprawdę coś innego. Czegoś takiego nie mogłem sobie darować. Wdrapałem się więc na kanapę i kazałem się zawieźć do „Ayari Tower Hotel”, z którego miałem nadzieję dodzwonić się wreszcie na komórkę Jarka. Był to niemal triumfalny przejazd: przechodnie pozdrawiali mnie, machali rękami, a samochody trąbiły i migały światłami. W nastroju pełnej wesołości wysiadłem przed wejściem do eleganckiego hotelu. Tym razem dodzwoniłem się

za pierwszyzn razem. Kontakt został nawiązany i od tej chwili sprawy zaczęły toczyć się szybciej
Następnego dnia rozpoczynała się pierwsza od ćwierćwiecza oficjalna wizyta królowej brytyjskiej w Pakistanie. Z gazety dowiedziałem się ° aresztowaniu trzyosobowej grupy przemytników, którzy starali się wnieść 12 kg heroiny na pokład odlatującego do Moskwy samolotu. Niby to inny towar niż ten, który miałem wieźć, ale skoro ich nakryli, to znaczy, że wbrew temu, co mówił Jarek, musi istnieć jakiś system kontroli.
Zadzwonił telefon. To Jarek donosił z Warszawy, że wszystko jest w porządku, że przekazał mój numer kurierowi,

który zadzwoni do mnie wieczorem, przedstawiając się jako Jerry’s friend. Na moją uwagę o zatrzymaniu przemytników odpowiedział, że takie przypadki się zdarzają, głównie na skutek donosów.

 

        


Jerry’s friend nie zadzwonił tego wieczora. Na dodatek w telewizorze nie było obrazu, tylko fonia. Akurat nadawali program o przemytnikach. Nie mogłem jednak niczego zrozumieć, oprócz powtarzającego się słowa „smugglers”. Zasypiałem w ponurym nastroju.
Rano znów telefon od Jarka. Był zdziwiony, że kurier jeszcze się nie odezwał. Powiedział, że go pospieszy i poradził, żebym kupił różne ludowe upominki, aby upodobnić się do zwykłego turysty, niemal obowiązkowo wywożącego tego typu przedmioty. Powiedział też, że znów zadzwoni wieczorem. Miałem cały dzień na robienie zakupów i zwiedzanie. Podczas śniadania w hotelowej restauracji, pełnej kupców z byłych republik radzieckich, przeczytałem w gazecie wzmiankę o odrzuceniu prośby o skrócenie wyroku na „siedzących” od kilku lat przemytników Wyszedłem na miasto.
Dziwnie wyglądający taksówkarz z ogromną, siwą brodą, zabrał mnie spod hotelu prawie nowym japońskim samochodem, w którym śmierdziało oślim po- tern i moczem. Zawiózł mnie do hurtowników w willowej dzielnicy mimo że chciałem jechać zupełnie gdzie indziej. Kupiłem kilka stylizowanych pudełeczek, dwa wazoniki oraz bogaty w ornamenty sztylet. Przedmioty te miały przesłaniać przed promieniami prześwietlarki dwie wielkie księgi Historii Związku Radzieckiego z wydrążonymi stronicami, w których zamierzałem ukryć towar. Po zakupach, mając jeszcze trochę czasu, kazałem zawieźć się na „fish market”, którego zdjęcie widziałem w przewodniku po Karaczi. Mój kierowca zawiózł mnie... ale do portu rybackiego, gdzie — nim zdążyłem się zorientować — wyprawił nas na mały rejs po okolicy.
Do hotelu wróciłem przed piątą, aby zdążyć na telefon od Jarka, Okazało się, że towar jeszcze nie dojechał, ale że na pewno będzie jutro. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Przecież z tym towarem trzeba było się jakoś oswoić, podzielić go, zapakować w plastikowe torebki, okleić taśmą, stanowiącą dodatkową izolację zapachową i włożyć do przygotowanych schowków. Wszystkie „upominki

ułożyłem na łóżku i zacząłem obmyślać pakowanie. Poprzedniej nocy skończyłem drążenie stronic Historii Związku Radzieckiego. Musiałem jeszcze pozbyć się wyciętego z nich papieru. Wbrew pozorom nie było to takie Łatwe. W Karaczi i innych wielkich, pełnych biedoty azjatyckich miastach, Europejczyk nie może tak po prostu niepostrzeżenie pozbyć się torby pełnej wyciętych stronic. Nawet nocą ktoś z pewnością zauważyłby to i mógłby sprowadzić na mnie kłopoty.
Byłem gotowy. Czekałem tylko na
kuriera, mającego dostarczyć mi towar. Jerry’s friend zadzwonił następnego dnia rano. Przez telefon był miły. Powiedział, że dzwoni z lotniska, że wszystko jest w porządku i że będzie u mnie około czwartej po południu.
Ostatnie godziny przed spotkaniem z Jeriys friend mijały — znakiem gorączkowych poszukiwań dodatkowych miejsc i skrytek, do których mógłbym zapakować towar. Dokupiłem jeszcze drewniane pudełeczko, puszkę chałwy i papier do pakowania. Po lunchu w pobliskiej restauracji uciekłem przed zgiełkiem i upałem do hotelu. Zbliżała się czwarta, pozostawało już tylko czekać. Tego popołudnia odlatywała rosyjska wycieczka handlowa. W korytarzu ciągle coś się działo. Trzaskały drzwi, słychać było bieganie, pijane głosy i śmiech. Do drzwi mojego pokoju co kilkanaście minut pukali boye hotelowi, pytając, „czy czegoś nie trzeba?”, „czy zabrać walizki?”.
Po jakimś czasie znów rozległo się pukanie. W drzwiach stał wysoki, szczupły, prawie czarny facet. Miał bardzo ciemną skórę, czarne włosy i brodę, czarne spodnie i buty Spod czarnej koszuli wy- stawał mu złoty łańcuch. W jego oczach nie mogłem zobaczyć absolutnie niczego.

Moją pierwszą myślą było — „diabeł” z jednej z kart tarota, które stawiałem przed odlotem z Warszawy To nie było przyjemne uczucie. Zamurowało mnie na moment i on musiał to odczuć. Wszedł, nie czekając na zaproszenie, nie odezwawszy się ani słowem. Byłem tylko w gaciach i ruszyłem za nim w głąb pokoju. Rozejrzał się, po czym zawrócili usiadł na moim łóżku. Spojrzał na mnie i dalej nic nie mówił.

 

             


- How are you? — spytałem pierwszy.
- Dobrze - odpowiedział, po czym wskazując na sufit dodał, że jest już w hotelu.
- Jerry nie mówił ci, jak wyglądam?
- Nie, nic mi nie mówił - odparłem, wkładając spodnie.

- Z Jerrym znamy się od lat, jeszcze z dawnych czasów - powiedział.
- Czy masz już towar? - spytałem.
- Kurier miał być już wczoraj, lecz nie dojechał, ale już jest na górze, a ja przyszedłem sprawdzić, czy wszystko je$ OK.
- Zostało mało czasu. Chcę jak najszybciej zobaczyć towar i zacząć go pakować.
Jerry’s Mend rozejrzał się po pokoju. Rzucił okiem na moje „prezenty” i zdjęcie mojej córeczki.
- Ładna dziewczynka, ile ma lat?
- Dziesięć
- OK. Zostań tu i nie wychodzi z pokoju
- powiedział - Wrócę za piętnaście minut.
- Czy zanim wyjdziesz, mógłbyś mi dokładnie opowiedzieć, jak wygląda procedura przechodzenia przez odprawę na lotnisku?
- Dobrze - zgodził się Jerry’s friend.
- Najpierw przy wejściu do budynku sprawdzają ci bilet. Potem stawiasz bagaż na ławie i oficer sprawdza, co wieziesz.
- Jerry mówił, że tu w ogóle nie kontrolują - odparłem zaskoczony - Mówił, że kontrolują dopiero, jeśli prześwietlarka coś wykaże.
- Prześwietlarka jest później, najpierw sprawdzają ręcznie.
- I co dalej? - spytałem zaniepokojony

- Później przepuszczasz torbę i bagaż ręczny przez prześwietlarkę.
Poczułem nagły odpływ energii, a uśmiech zniknął mi z twarzy.
- Bagaż przeglądają prawie każdemu, ale ty nie wyglądasz podejrzanie, nie będą więc cię sprawdzać. Następnie przechodzisz przez bramkę wykrywacza metalu, apotem jeszcze czasami obmacują niektórych. Ale ciebie nie będą, robią to raczej Pakistańczykom i jakimś podejrzanym, ciebie nie będą obmacywać.
Zdecydowanie zostałem wpuszczony na minę. Co sobie myślał Jarek, wysyłając mnie tutaj? Czy naprawdę o tym wszystkim nie wiedział? Na co też liczy Jerry’s friend, opowiadając mi to wszystko? On jednak wydawał się spokojny Powiedział jeszcze, że idzie po towar i wróci za piętnaście minut, po czym wyszedł.
Zostałem sam. Niezły gips, pomyślałem. Co robić? W każdym razie trzeba zobaczyć ten towar, ile go jest i ile z tego dałoby się bezpiecznie przewieźć. W tej sytuacji na pewno nie będę targał ze sobą pięciu kilo, tak jak to planował Jarek. Chromolę naszą umowę. Poczułem pot na całym ciele i położyłem się na łóżku. Miałem wrażenie, że spadam w dół. Sięgnąłem po valium. Łyknąłem ze cztery pastylki i zacząłem czekać.
Obudziłem się o szóstej wieczorem. Do wyjazdu na otnisko pozostało mi zaledwie cztery godziny Skoro nikt jeszcze nie przyszedł, to znaczy, że jest jakaś obsuwa. Zadzwonił telefon.
- No, cześć, co słychać? - to Jarek dzwonił z Warszawy
- Twój koleś daje dupy. Był tu przed czwartą. Powiedział, że towar jest już w hotelu i że przyniesie go za chwilę, i zniknął. Jest już szósta i zaczyna brakować czasu.
- Zaraz do niego zadzwonię i go pospieszę - odpowiedział.
- Dzwoń, dzwoń, bo jak on to za późno przyniesie, to ja nie będę się wygłupiał.
- To może trzeba będzie przełożyć rezerwację. On ci wtedy za wszystko zapłaci i da ci dodatkowe pieniądze na życie.
- Wiesz - mówię - w sumie to nie mam już specjalnej ochoty tu siedzieć. Miałem wracać dzisiaj, w kraju mogą się zacw1ć o mnie martwić. Towar miał być już wczoraj ciągle go nie mam. Tak na prawdę nie wiadomo, kiedy będzie, a sprawy na lotnisku też wyglądają trochę inaczej.
- To ja zaraz do nich dzwonię i ich opierdolę - powiedział Jarek i rozłączyliśmy się.
Czekam dalej. Pukanie do drzwi. To tylko boy Przyszedł zapytać, czy wszystko O.K. Po dziesięciu minutach znów pukanie. Wrócił Jerry’s friend. Mówi, że nie wie, co się stało, bo kurier jeszcze nie dojechał, ale on wie, że nie mam już pieniędzy, zapłaci więc za zmianę rezerwacji, za hotel i pokryje wszystkie moje wydatki.

-Jest już po 18., biuro KLM w mieście jest zamknięte i rezerwację można zmienić tytko na lotnisku przed odlotem.

- Z rezerwację nie ma problemu. Możemy to zrobić jutro - zaprzeczył Jerry’s friend.
- Nie zgadzam się. Jutro będzie za późno. Mogę stracić bilet. Chcę jechać na lotnisko i przy okazji zobaczyć Samemu, jak to wszystko wygięcia.
Jerry’s friend spojrzał z dezaprobatą na moją torbę.
- W czym ty właściwie chcesz to przewozić?
Pokazałem mu tomy Historii ZSRR, które drążyłem z takim mozołem. Pokręcił głową z niezadowoleniem.

- Nasi celnicy dobrze wiedzą o takich schowkach.
- No tak, ale miało nie być celników - odparłem.
- Okleimy cię - bez wahania stwierdził Jerry’s friend. - To najlepszy sposób - A co z security?
- Europejczyków nie obmacują - stwierdził, po czym zadzwonił gdzieś z komórki.
Jak on wyobraża sobie, że mnie oklei? Po pierwsze jestem za gruby, a po drugie w żaden sposób nie wytrzymam 35° C oklejony warstwą haszu i taśmy. Znów zadzwonił Jarek, przypomniał, żeby przy pakowaniu towaru nie dotykać do zewnętrznych ścianek woreczków, bo przenosi się zapach.
W końcu wszyscy razem ustaliliśmy, że pojadę na lotnisko przełożyć rezerwację. Jerry’s friend wyszedł, mówiąc, że zaraz wróci, aja zacząłem się pakować. Kolejne pukanie do drzwi. Znów boy hotelowy. Tym razem przyszedł zapytać, czy spryskać pokój zapachem w aerozolu. Dotychczas nie wykazywali aż takiej troskliwości. Zaczynało to wyglądać podejrzanie. Przy takim napięciu paranoja rodzi się niezwykle łatwo. W sumie, do tej chwili połknąłem już ze sześć pastylek valium, ale zupełnie nie mogłem się uspokoić. Skończyła mi się whisky i zdążyłem się nieźle spocić.
Wreszcie ostatni prysznic, zamknięcie torby i gotowy do odjazdu czekam na Jerry’s friend, który znów gdzieś zniknął. Samolot odlatuje o północy, teraz dochodzi dziewiąta. Postanowiłem, że jeśli nie przyjdzie najdalej za pól godziny, to jadę sam.

W końcu pojawia się Jerry’s friend i widząc, że jestem już spakowany, wyszedł, mówiąc, że będzie na mnie czekał przed hotelem. Zjechałem do recepcji, opłaciłem rachunek, a boy wyniósł moją torbę na zewnątrz. Tam stał juz lśniący czarny samochód, a w nim siedziało dwóch Pakistańczyków. Nie przywitali się ze mną. Wsiadłem więc i ruszyliśmy. Zbawienny powiew wiatru osuszył mi twarz. Powoli zacząłem się uspokajać. Odezwałem się pierwszy.
- Ile lat mógłbym dostać, gdyby mnie nakryli?
- Jakieś dwa lata - padła odpowiedź. No, to piękne dzięki, pomyślałem sobie. Wreszcie dojeżdżamy do lotniska. Wszędzie tłumy ludzi i pełno tragarzy, walczących o bagaże odlatujących. Po mój też już są. Muszę jednak jeszcze wyjąć moje tomy Historii ZSSR i owinięte w gazety wycięte wnętrza stron. Tragarz niesie mój bagaż i stawia go na ławie przed kontrolującym celnikiem. Jerry’s friend nie ma biletu, strażnik z karabinem nie wpuszcza go więc do środka.
- See you later - mówię i idę za moim tragarzem.
Okazuje się, że kontrola jest niezwykle ostra. Kontrolują wszystkich równo i nic się nie przejmują. Celnik ogląda zawartość mojej torby dosyć dokładnie.

Otwiera pudełeczka, maca ścianki, pyta, czym się zajmuję i co robiłem w Pakistanie. Nie wiozę absolutnie nic i nie mam się czym denerwować. Mogę więc sobie pozwolić na całkowity luz, a valium też zrobiło swoje.
W końcu celnik zostawia moją torbę, a ja przesuwam się dalej. Teraz jćst prześwietlarka. Wszystkie moje pudełeczka, wazoniki i sztylet są łatwo widoczne na ekranie. Przysłoniłyby moje tomy historii, ale celnik już przedtem by je znalazł. Dalej przechodzę do bramki wykrywacza metali i mimo że nie zapiszczała, celnik obmacał mnie dokładnie. Gdybym był oklejony, musiałby to wyczuć. Jaki więc jest sens przekładania rezerwacji i powrotu do Karaczi. Po co? I tak nie dałoby się przenieść towaru. Gdybym go miał w torbie czy na sobie, już nigdzie bym nie poleciał. A tak, siedzę w komfortowej, klimatyzowanej sali odlotów i czuję się niemal jak najszczęśliwszy człowiek świata. Odczuwam miłe podniecenie przed podróżą. Spostrzegam też atrakcyjną młodą kobietę, która przyleciała do Karaczi tym samym co ja samolotem. Siedzieliśmy wtedy daleko od siebie, a potem, już w Karaczi, przechodziła przez bramkę dla dyplomatów Witamy się skinieniem głowy. Wszystko napawa mnie radością. Nawet to, że za 24 godziny znów będę w zimnej, deszczowej Warszawie,

w mieszkaniu z nie zapłaconymi rachunkami i wszystkimi problemami, które tam zostawiłem, ale przynajmniej będę...

Jarek zadzwonił następnego dnia rano. Byłem ciekaw jego reakcji po całym tym zamieszaniu. Przyszedł nieco zmieszany, nadrabiając miną. Trochę stracił, nic nie zyskał. Ja wymiksowałem się prawidłowo i w odpowiednim momencie. Straciłem tylko miesiąc, kiedy to wszystkie moje myśli krążyły nieustannie wokół tej sprawy. Później widzieliśmy się jeszcze kilka razy Padły jeszcze inne nęcące propozycje podróży do Japonii, Konga i Bangkoku. Ale tymczasem moje sprawy tutaj zaczęły się nieco układać, zmieniły się perspektywy i wyszło na to, że motywacją wyjazdu byłaby głównie chciwość, odmówiłem więc. W końcu karteczka z numerem komórki Jarka zaginęła, odkleiwszy się od notesu, i ten rozdział jest juz zamknięty.