Artykuł napisany przez Marka Potempskiego opisujący

pewną prawdziwą przygodę w Amsterdamie (2007)

 

Uwaga:

zamieszczone zdjęcia służą jedynie do wprowadzenia czytelnika w nastrój tamtych czasów i miejsca

 

 

An article published by Marek Potempski describing a real situation having place while his visit to Amsterdam.

 

Attention:

the pictures placed on this page are ment to create a climate of those times and time.

India by Wikipdia

Attack on the King's Residency in Afghanistan

Kaboluzaurus -member of the Art Portal

Opowiadanie to zostało już wcześniej opublikowane w portalu Ręka Dzieło.

Poczytaj również inne pasjonujące opowiadania.

Wziąłem wolne na ostatnie dwa tygodnie pobytu Kasi w Londynie. Dla mnie był to smutny czas pożegnania córki. Dorosła tak szybko, choć w tym czasie minęła prawie połowa mojego życia. Teraz jechała z chłopakiem którego sobie wybrała, do stanów przez Amsterdam i Polskę, aby rozpocząć własne niezależne życie. Szczególny moment dla ojca i chyba naturalne, że trudny do przełknięcia. Mimo, że od przyjazdu Jeffa nie spędzaliśmy z Kasią wiele czasu razem, dom po ich wyjeździe wydawał się nieznośnie pusty. Przez ostatnie pół roku widywałem ją codziennie, a od kilku dni siedziałem sam w pustej chałupie.
Wieczorem wpadł Misiek z browarem. Zapaliliśmy i powiedziałem mu o ojcowskich rozterkach i że jak zakochany szubak, chciałbym pojechać za nią.
- Ja też chętnie pojechałbym na weekend do Amsterdamu. - uśmiechnął się Misiek, a mi strzeliło do głowy, że mógłbym zrobić Kasi niespodziankę i spotkać ją „przypadkiem” w Amsterdamie.
- No to jedźmy – odpowiedziałem.
Szybko ustaliliśmy mało dokładny plan podroży. Jedziemy na beztroski weekend w Amsterdamie, napalić się, napić i poszaleć.

Następnego dnia, niewiele już myśląc wyciągnąłem z banku wszystko co się dało. Prawie nic, ale powinno starczyć na oszczędny weekend w Amsterdamie.
Najwcześniejsze miejsce na autobus mieli dopiero na wtorek. Ale byłem już tak podniecony perspektywą wyjazdu, że dla mnie nie było odwrotu. Misiek, przez noc ochłonął z zapału i nie mógł czekać aż do wtorku. Musiałem jechać sam. Szkoda, we dwóch byłoby weselej, ale mam tam jeszcze kilku znajomych i nie powinno być źle. Kupiłem też bilet na powrót, dla pewności, żebym nie zatracił się w zabawie i wrócił. Miały to być moje jedyne w tym roku wakacje. Należało mi się coś przeżyć coś miłego, choćby przez trzy dni. Niestety „prawie nic” które udało mi się wyciągnąć z banku, rozeszło się przez weekend, podczas przygotowań do wyjazdu. Musiałem pożyczyć od Miśka.

W środę przed południem, znalazłem się w Amsterdamie. Byłem kompletnie wykończony całonocną jazdą niby komfortowym autobusem. Dworzec położony był na peryferiach miasta, gdzie nigdy nie byłem i nie miałem pojęcia gdzie jestem.
Dostałem wiadomość od Kasi. Okazało się że są w Londynie na Stanstead i już odlatują do Warszawy. Mój przyjazd do Amsterdamu miał być dla Kasi niespodzianką, więc nie chciałem zdradzać się wcześniej z moimi planami. Teraz okazało się, że pierwszy cel mojego wyjazdu był chybiony. Bad luck, pomyślałem, ale w końcu znów byłem w Amsterdamie. Zaraz pojadę metrem do centrum, pójdę do coffie shopu, zapalę skręta, zadzwonię do znajomych i poczuje się lepiej.

Drugą niespodzianką było, że nie wziąłem notesu z namiarami amsterdamskich znajomych. Bez kredytu w telefonie nie mogłem ich odtworzyć.
Co było robić? Ruszyłem przez miasto w poszukiwaniu sleep-inu. Szło mi się ciężko i powoli. Nie odzyskałem jeszcze sił po długiej kuracji, która najwyraźniej zmąciła mi też w głowie. Trzydzieści lat temu, spacer wąskimi uliczkami, z pochylającymi się nad kanałami kolorowymi domami rozpierał mnie radością. Ale teraz byłem zmęczonym, prawie emerytem i myślałem tylko o jednym: za stary jesteś na takie numery Bruner!

I rzeczywiście. Nie chcieli mnie przyjąć do sleep-inu. Recepcjonistka wyjaśniła, że moja obecność stwarzałoby potencjalnie konfliktową sytuację w zetknięciu z młodymi. Nawet w Buldogu dziwnie patrzyli na mnie i moją srebrną walizeczkę na kółkach. Moja karta kredytowa nie chciała już płacić, a znalezienie książki telefonicznej graniczyło z cudem (to już nie ta epoka). Niewiele pamiętałem z poprzednich wizyt, nic nie rozumiem po flamandzku, a Holendrzy chyba tylko udają że mówią po angielsku. W końcu znalazłem niedrogi hotelik, a że padał deszcz, zaległem przed telewizorem. Wieczorem nie miałem już najmniejszej ochoty wychodzić. Tym bardziej, że moja sytuacja finansowa nagle okazała się trudna. Wysłałem sms do Miśka z prośbą o doładowani komórki, ale nie odpowiadał. Nic dziwnego. Pożyczył mi trochę kasy przed wyjazdem i widocznie uznał że wystarczy.

Następnego dnia obudziłem się koło południa. Z ledwością zwlokłem się z łóżka i obolały ruszyłem w miasto. Po opłaceniu hotelu zostało mi mało pieniędzy, a do wyjazdu jeszcze całe dwa dni. W zupełnie nie rozrywkowym nastroju wlokłem się przez miasto odpoczywając na nielicznych ławeczkach. Przed wieczorem wróciłem do hotelu.

W piątek rano byłem zadowolony, ze wieczorem już wyjeżdżam. Musiałem opuścić pokój i znów ruszyłem w miasto. W coffie shopie zrobiłem zakupy dla Miśka i dla wytracenia czasu kręciłem się trochę po mieście, mogąc jedynie patrzeć na puby, sklepy i restauracje. Znów trochę padało i w końcu ruszyłem na dworzec świadomy, że to koniec moich wakacji. W poniedziałek miałem wrócić do pracy.

Okazało się jednak, że źle odczytałem godzinę wyjazdu na bilecie i spóźniłem się na autobus. Widziałem nawet jak odjeżdżał. Zakołowało mi się w głowie. Jeszcze przed chwilą byłem prawie dumny, że udało mi się przeżyć ten nierozsądny i trudny wyjazd, a tu okazało się że największa życiowa próba jeszcze przede mną. Wydałem już wszystkie pieniądze, nie mogę kupić nowego biletu, nie mogę do nikogo zadzwonić i do mnie też nikt nie może zadzwonić. Poczułem się odcięty od świata.

Raz byłem już w podobnej sytuacji, ale bardzo dawno temu. Wracając z Kabulu do Warszawy wylądowaniem w Taszkiencie. Tam miałem przesiąść się na samolot do Moskwy . Ale na lotnisku nie chcieli uznać mojego vouchera na bilet Taszkient - Moskwa, wydanego przez biuro Aeroflotu w Kabulu. Wtedy też nie miałem pojęcia co robić dalej. Patrzyłem na kolejne odlatujące samoloty, a ruska baba z działu odlotów przez cały dzień tylko powtarzała: Niet! i niet! Ale wtedy byłem młody i łatwo zakolegowałem się z przypadkowo spotkanymi studentami z Afganistanu (jeden chyba miał na imię Osama). Zaprosili mnie na obiad do akademika. Wyjaśniłem im moją sytuację i pożyczyli mi na samolot do Moskwy. W dzisiejszych czasach coś takiego nie mogłoby się wydarzyć.

Stałem spanikowany i ogłupiały na dworcu autobusowym w Amsterdamie. Nie zrozumiałem jak to się mogło stać. Zabezpieczyłem sobie powrót i nawet nie myślałem że mógłbym zrobić aż tak głupi błąd . A jednak…
Był piątek wieczór, w mieście wszyscy się bawią, a ja bez kasy i kredytu w telefonie. Nikt nie może do mnie zadzwonić, ani wysłać smsa, nawet gdyby chciał. A kogo w tym mieście zainteresuje fakt, że dorosły facet, bez pieniędzy, znajomych i możliwości zrobienia konstruktywnego ruchu spóźnił się na powrotny autobus do domu.

W automacie znalazłem jednak monetę pół euro. Zadzwoniłem do Czesi w Londynie. Nie odebrała. Nagrałem tylko krótką wiadomość i prośbę żeby naładowała mi komórkę. Nie wiedziałem czy odsłucha i czy będzie jej się chciało zareagować. Nie raz zostawiałem wiadomości, na które nikt nie odpowiadał. Ale w tej sytuacji mogłem – tylko czekać.
Pokręciłem się wokół dworca przez godzinę i nic. W głowie kłębiły się różne myśli. Głupio było tak stać i nic nie robić. Ruszyłem w kierunku autostrady z nadzieją, że może złapie tira jadącego do Anglii. Ciężarówy płynące przez kanał mogą wieźć pasażera za frico, a na pokładzie obaj jadący mają darmowe miejsca w kabinach i restauracji pokładowej. Czyli pomysł nie był całkiem głupi. Okazało się jednak, że wciąż mam za mało sił żeby dojść choćby do obwodnicy. Wsiadłem więc w ostatnie metro i na gapę wróciłem do centrum.

Tam, pośród rozbawionego tłumu znalazłem cichą ławeczkę nad kanałem i oparty o walizkę czekałem do świtu, z zazdrością patrząc co dzieje się dokoła. Co kilka minut przejeżdżały na rowerach młode dziewczyny jadące pewnie na piątkową imprezę. Mijały mnie obściskujące się pary. Na zabytkowej drewnianej barce ze złoconymi burtami i rzeźbą na dziobie płynęła grupa młodych ludzi ubranych barokowe w szaty. Starali się zacumować tuż obok „mojej” ławeczki. Mieli z tym poważne kłopoty, bo najwyraźniej wypili za dużo szampana Chciałem podejść do nich i pogadać, gdy nadjechało czterech policjantów na motocyklach i mieli jakieś pretensje do rozbawionych żeglarzy. Paliłem akurat faję i na wszelki wypadek postanowiłem zmienić miejsce.

Znów znalazłem się w pobliżu Central Station. Zdesperowany wpadłem na pomysł, żeby pierwszym pociągiem pojechać na gapę do Hagi .Tam dać się zaaresztować i stać się problemem miejscowych władz. Mógłbym też zgłosić się do ambasady i starać o pożyczkę na powrót do kraju. Ale nad ranem byłem już tak wyczerpany, że nie chciałem już pakować się w kolejne kłopoty.

O piątej rano niespodziewanie zapikał telefon. Agacie z Londynu jakimś cudem udało jej się wysłać smsa na moją komórkę przez internet: „Maruśnia ty brokule spać przez ciebie nie mogę. Idź na dworzec, kup bilet, ja zapłacę kartą, a jak otworzą sklepy, wyślę ci numer na doładowanie komórki.” Pierwszym metrem, bez biletu, pojechałem na dworzec autobusowy i czekam kiedy Agata znów się odezwie. Próbowałem jeszcze uprosić nieczuła obsługę dworca i przebić się na pierwszy autobus do Londynu, ale odjechał beze mnie. Następny i tego dnia już ostatni był, za godzinę, a w telefonie dalej cisza.
Dopiero kilka minut przed odjazdem Agata przysłała mi numer vouchera do naładowania komórki. Nastąpiła miedzy nami gorączkowa wymiana telefonów i w ostatniej chwili wsiadłem do niby komfortowego autobusu z nieczynnym kiblem i wróciłem do Londynu.